Marcin Kowalik swoją przygodę z biznesem zaczynał w wieku 14 lat, gdy życie zmusiło go do pracy na targowisku. Kilka lat później zakładał swoją pierwszą firmę technologiczną w samym centrum Warszawy, co uważa, za jeden ze swoich większych błędów. Jest założycielem i partnerem prowadzącym fundusz Black Pearls. INNPoland mówi dlaczego zamiast latać do Doliny Krzemowej powinniśmy zwrócić się do krajów skandynawskich.
Jak wygląda dzień z życia inwestora? Włącza Pan komputer i zastanawia się na co teraz przeznaczyć setki tysięcy złotych?
Dzień inwestora polega na wyłapywaniu z morza informacji, informacji istotnych. Dostaję około 100 maili dziennie, z czego blisko połowa to maile zewnętrzne – w większości zapytania od przedsiębiorców, którzy liczą na pomoc. Żeby ocenić każdy z nich ma się około minuty. Kluczowa jest tu umiejętność filtrowania informacji i dzielenia się nimi z zespołem.
Jednak biznes i prowadzenie funduszu to nie maile, ale przede wszystkim spotkania z pomysłodawcami i zespołem. Podczas spotkań najlepiej można ocenić projekty. Często zdarza się, że dobrzy pomysłodawcy nie potrafią odpowiednio przedstawić swojego projektu na papierze. Z drugiej strony: prezentacje średnich pomysłów często zlecane są zewnętrznym firmom i właśnie wirtualnie wypadają niesamowicie.
Jak zostaje się inwestorem? Pan został nim w bardzo młodym wieku.
Faktycznie. Być może dlatego, że moja sytuacja była nieco inna niż rówieśników, bo pracuję od 14 roku życia. Mam więc prawie 17-18 lat doświadczenia w pracy. Dzięki temu mogę powiedzieć, że jestem przede wszystkim przedsiębiorcą. Mam to w DNA i łatwiej mi pomagać innym, bo patrzę na to w odpowiedni sposób.
Inwestorem zostaje się ze względu na pasję oraz doświadczenie. Z jednej strony trzeba chcieć się dzielić, a z drugiej trzeba mieć czym.
Trzeba też mieć pieniądze, którymi można się dzielić.
Prawda.
Udało mi się sprzedać już kilka firm. Jedną w 2008 roku do dużej grupy norweskiej. W 2011 roku sprzedałem część udziałów w spółce zajmującej się outsourcingiem procesów. Nagromadzony kapitał postanowiłem przeznaczyć na inwestycje i założyłem fundusz seedowy.
Czym się zajmował się Pan jako nastoletni przedsiębiorca? Start w wieku 14 lat to bardzo wcześnie.
Takie życie. Zostawił nas ojciec. Jestem najstarszy z rodzeństwa, mam jeszcze siostrę i brata, i stwierdziłem, że muszę pomóc zarobić na nasze utrzymanie. Na początku była to praca w hurtowni warzyw i owoców. Trwało to jakieś 4 lata. Do tej pory żona nie chodzi ze mną na zakupy spożywcze, bo jestem tak wybredny, przez to jak się na tym znam.
Później pracowałem w skupach warzyw i owoców pod Grójcem. Tam miałem też pierwszy kontakt z handlem międzynarodowym – jeździłem z warzywami do Petersburga. Miałem 18 lat i wracałem z żywą gotówką z Rosji do Polski.
Następnie przyszła już kolej na pracę biurową: Citibank Handlowy i kilka innych firm.
A własny biznes?
Od 20. roku życia. Na początku mały, ale z czasem stawał się coraz bardziej skomplikowany. Wynajmowaliśmy powierzchnie, pomagaliśmy w zakładaniu działalności gospodarczej. Pomagałem też w tworzeniu sieci inkubatorów w ramach Akademickich Inkubatorów Przedsiębiorczości w Warszawie. Na Politechnice Warszawskiej i SGGW było to niezłe wyzwanie, bo musiałem zdobyć po 8 czy 9 pieczątek na jednym papierze. Śmieję się, że musiałem w uczelnianych korytarzach pokonać drogę jak do Kapsztadu i z powrotem.
Dalej były coraz bardziej skomplikowane biznesy. Studiowałem również w IBS PAN. Robiłem inżyniera z informatyki. Na drugim roku miałem jednak na tyle dużą firmę, że nie miałem czasu na studiowanie, ale studia informatyczne były dla mnie już wtedy tylko dodatkiem. Wcześniej skończyłem ekonomię i zarządzanie. Zajmowaliśmy się wszystkim: od tworzenia stron internetowych po korekty graficzne raportów KPRM.
Łatwo o jakieś potknięcie.
Największy błąd popełniłem na początku. Założyłem spółkę informatyczną w najdroższej wtedy lokalizacji w Warszawie: na Alejach Jerozolimskich naprzeciwko Pałacu Kultury i Nauki. Pierwsze 50 tys. zł inwestycji przepaliłem przez to w cztery miesiące. To była bolesna, ale ważna lekcja.
Przed takimi błędami i porażkami mogę wystrzegać teraz innych. Pokazywać młodym osobom, żeby należy szukać przewag na rynku i szans we współpracy. Mówiąc o „młodych osobach” mam na myśli nie tylko wiek, ale też doświadczenie w biznesie. Gdy w 2008 roku zakładałem fundusz, oparłem go na pracy z bardziej doświadczonymi osobami. Od nich pochodziła wiedza, a ja mogłem zaoferować swój czas i zaangażowanie.
Namawiam teraz naukowców, którzy mają wiedzę, a chcieliby założyć biznes, żeby poszukiwali osób znających się na biznesie.
Właśnie, ciągle mówi się o współpracy „nauki i biznesu”. Staram się jednak powtarzać, że to współpraca naukowca i biznesmena. To jest współpraca pomiędzy ludźmi a nie systemami. Systemowe rozwiązania są trudne do wdrażania. O wiele łatwiej jest nauczyć chociażby podejścia do konkretnego anioła biznesu.
A z jakimi błędami i problemami polskich przedsiębiorców najczęściej się spotykacie w swoich rozmowach?
Każdy przypadek jest mimo wszystko trochę inny. Jak w medycynie: niby wyrostek jest ten sam, ale metod leczenia i cięcia jest dużo.
Sporym wyzwaniem obecnie jest to, że w Polsce pojawiła się ogromna presja robienia biznesów globalnych: wyjazdy do Stanów, itd. Często biznesy i pomysły są przez to bardzo napompowane, a nie mają jakiegokolwiek potwierdzenia na rynku lokalnym.
Problemy w tej kwestii wynikają jednak z różnych rzeczy. Znam spółkę, która zajmuje się systemami parkingowymi. Działają prężnie w Skandynawii, ale w Polsce jest problem bo nie mają gdzie zastosować swojego rozwiązania. Ich to blokuje, bo inwestorzy amerykańscy pytają czemu nie sprawdzili swojego projektu na lokalnym rynku. Powinniśmy tworzyć biznesy globalne, ale z udowodnieniem na rynku lokalnym.
Niektórzy jednak już na starcie szukają jak największych inwestycji, żeby przegonić albo dogonić konkurencję, nie mają jeszcze gotowego rozwiązania.
Biznes musi być zdrowy, więc pompowanie go przez inwestorów też jest złe. Czy to jest w końcu pracownik funduszu, czy fundusz, który zainwestował w czyjeś rozwiązanie?
I myśli Pan, że powinniśmy wszyscy latać do Doliny Krzemowej?
Hmm, sam byłem tam kilka razy, w tym roku nawet przez miesiąc. Latanie do Doliny trwa bardzo długo, a tygodniowy pobyt tam nie ma sensu. Budowanie relacji wymaga czasu. Rozwiązaniem może być przeniesienie tam po prostu części zespołu. Polska powinna jednak budować most nie z Doliną a ze Skandynawią. To dużo łatwiejsze i praktyczniejsze. Polska jest największym państwem w regionie, a nasz rynek ma ogromny potencjał. Skandynawowie interesują się naszymi inżynierami, budują u nas oddziały swoich firm. Powinniśmy zacząć sprzedawać nasze rozwiązania na ich rynkach.
Jeden z naszych prywatnych inwestorów powiedział mi bardzo ciekawą rzecz. Polecił mi, żebym sprawdził współczynnik wejść i wyjść VC w Europie. Oczywiście rosną pod tym względem Niemcy, ale wybija się Sztokholm.
Czemu tak bardzo naciskamy na budowanie nowej Doliny Krzemowej w Polsce, zamiast odwrócić Polskę do morza? Estończycy, Finowie, Szwedzi to otwarte, wielokulturowe narody. Spróbujmy się od nich uczyć. Starania zrobienia z Polski nowej Doliny Krzemowej to trochę jak próby skończenia studiów w podstawówce.