Jest tort, są świeczki, wszyscy się cieszą, śpiewają „Sto lat”. Zaczynasz dmuchać i widzisz, że coś się zmieniło. Z przodu po raz pierwszy jest „trójka”. Nagle zdajesz sobie sprawę, że przekraczasz pewną umowną granicę. Właśnie przestałeś być „pięknym dwudziestoletnim”. Dla wielu osób to czas na zmianę. Ale tak naprawdę nieliczni mają odwagę, by wyjść poza strefę komfortu.
Wykłady motywacyjne pełne są trzydziestoparolatków, którzy wydają ogromne pieniądze i chcą zmienić swoje życie, ale boją się skoczyć na głęboką wodę. Mówcy żyją z osób, którym brak odwagi. Michał Wawrzyniak podczas jednego ze swoich wystąpień mówi:
– Możesz, k…, jeździć, możesz patrzeć, możesz się podniecać, możesz pseudointelektualizować… Ale jeśli nie podejmiesz decyzji, nie pójdziesz dalej do przodu, przed siebie, nie zrobisz tego, to, k…, nikt tego za ciebie nie zrobi.
Poznajcie 3 osoby, które po 30-tce podjęły wyzwanie i zmieniły diametralnie swoje życie. Osoby, które miały odwagę.
Od headhunterki do promotorki zdrowego stylu życia
Kariera Violetty Domaradzkiej na pierwszy rzut oka jest modelowa. Ukończyła SGH, pojechała na zagraniczny staż i zaczęła pracę w marketingu francuskiego koncernu L’Oreal. Krok po kroku wchodziła na kolejne szczeble w korporacji. Została szefem działu sprzedaży, tworzyła od podstaw dział szkoleń, realizowała kolejne ambitne projekty. Pracowała po kilkanaście godzin dziennie, przez 6-7 dni w tygodniu.
Pierwszy krok
Kiedy urodziła córkę, zrozumiała, że nie da się pogodzić dotychczasowego stylu życia z wymaganiami, jakie niesie ze sobą bycie matką. Ale nie potrafiła zrezygnować z pewnego poziomu, do którego przywykła.
– Praca w korporacji daje dużo wygody, bezpieczeństwa – mówi. – Idealnym rozwiązaniem na czas, kiedy córka była mała, była praca w międzynarodowej firmie rekrutacyjnej. Łatwiej było mi to łączyć obowiązki matki i pracownika.
Została łowcą głów. To była bezpieczna opcja, która dawała furtkę do powrotu do korporacji. Violetta poszukiwała kandydatów na najwyższe stanowiska. Wkrótce znowu awansowała, została szefem zespołu. Kiedy odeszła prezeska polskiego oddziału, Violetta usłyszała od koleżanki, że powinna się zgłosić, bo ze swoim doświadczenie znakomicie się nadaje na CEO polskiego oddziału firmy. To był ważny moment…
Drugi krok
– Wtedy sobie uświadomiłam, że wcale nie chcę startować w tej rekrutacji – Violetta wciąż zdaje się być tym zaskoczona. – Jeszcze kilka lat wcześniej byłby to naturalny krok, walczyłabym o awans. Dojrzałam jednak do tego, żeby przyznać, że nie chcę pracować tak dużo jak kiedyś. Nie chcę za wszelką cenę łączyć macierzyństwa, pasji jaką jest bieganie z pracą po kilkanaście godzin dziennie.
Jedyną zmianą, na jaką się zdecydowała, było przejście do innej firmy headhunterskiej. Tak naprawdę żyła w starym, bezpiecznym schemacie. Nowa praca pozwalała na spokój finansowy i dawała więcej czasu na realizowanie się w macierzyństwie i bieganiu.
Trzeci krok
– Pewnego dnia w rozmowie z moim przyjacielem zauważyliśmy, że na żadnym biegu nie ma stricte wegańskiego cateringu, postanowiliśmy więc zorganizować takie zawody – opowiada o kolejnym kroku ku zmianie. – I chociaż do organizacji pierwszego Biegu Wegańskiego dołożyliśmy sporo pieniędzy, to zrozumiałam, że chcę coś tworzyć. Poczułam jak silna jest we mnie potrzeba kreacji. Zaczęliśmy organizować kolejny bieg.
Przez kilka miesięcy Violetta pracowała na dwóch etatach. Jako headhunter i jako współzałożyciel firmy Run Vegan Team. Wiedziała jednak, że długo nie da rady godzić dwóch prac.
– Pamiętam jak się popłakałam, kiedy Przemek, mój facet zaprosił mnie na koncert – opowiada. – Grała Kapela ze Wsi Warszawa, a ja nie byłam w stanie pójść. Nie chciałam już słuchać tego co tworzy ktoś inny, chciałam tworzyć sama. Realizować siebie.
Choć Run Vegan Team zaczynał być popularny, to jej wciąż nie przynosił dochodu i Violi brakowało odwagi na biznesowy skok w nieznane. Nie do końca potrafiła zdefiniować czym tak naprawdę firma ma się zajmować. Przełomem było zapytanie, które dostaliśmy z wydawnictwa. Chcieli żebym pomogła znaleźć kogoś, kto napisze książkę kucharską dla biegaczy. Razem z Robertem (Zakrzewskim, partnerem biznesowym – przyp. red.) przeforsowaliśmy, żeby powstała pozycja o kuchni wegańskiej.
– Wtedy zrozumiałam, że moim celem jest promocja zdrowej diety roślinnej, zdrowego stylu życia – Violetta nie kryje entuzjazmu. – Czy to poprzez organizację imprez biegowych, warsztatów, czy też poprzez pisanie książek.
W styczniu 2015 roku zrezygnowała z pracy w agencji headhuntingowej i skupiła się tylko na działalności w Run Vegan Team.
– Zostawiliśmy sobie z byłym szefem taką furtkę, że mogę wrócić w każdej chwili, ale nie teraz... Teraz robię to, co mnie naprawdę cieszy – mówi Violetta. – Finansowo, oczywiście, jest dużo gorzej, ale na pewnym etapie życia, to nie pieniądze są najważniejsze. Organizuję kilka imprez biegowych w roku, do tego zyski ze sprzedaży książki.
Razem z Robertem Zakrzewskim najpierw pracowali z kawiarni, ale okazało się to zbyt drogie i zbyt mało efektywne. Teraz pracują ze swoich domów, ale nadchodzi ten moment, że projektów zaczyna być tak wiele, że Viola rozgląda się już za biurem.
Od konferansjera do HR-owca
Historii o tym, że ktoś po kilkunastu latach odchodzi z korporacji i zakłada własny biznes9 jest bardzo wiele. Mariusz Nowakowski zdecydował się na odwrotny kierunek zmian. Po 13 latach bycia freelancerem poszedł do korporacji.
– Kiedy podjąłem tę decyzję, czułem, że to jest porażka – mówi. – Już po miesiącu pracy wiedziałem, że z tą oceną się bardzo pomyliłem. Po dwóch – wiedziałem doskonale dlaczego mi nie wyszło z własną działalnością.
Mariusz jest człowiekiem sceny. Jeszcze jako nastolatek zaczynał od konferansjerki podczas młodzieżowego przeglądu artystycznego PUPA. Naturalną drogą była więc praca na scenie. Zarabiał jako DJ, prowadził różne imprezy.
– Pracując kilka wieczorów w miesiącu mogłem spokojnie się utrzymać na niezłym poziomie. Miałem mnóstwo czasu. Skończyłem studia psychologiczne, otworzyłem przewód doktorski. Byłem niezależny – wspomina. – Zacząłem też szkolić z wystąpień publicznych, tego na czym się znałem najlepiej.
Zachęciło to go do otwarcia wraz z przyjaciółką firmy rekrutacyjno-szkoleniowej.
– Pracowaliśmy głównie dla dużego klienta z Izraela, jeździliśmy po całym świecie rekrutując fachowców. Ja zamieszkałem wtedy w Barcelonie, ona w Dusseldorfie – opowiada Mariusz. – Okazało się, że praca przez Skype’a nam nie wychodzi. Do tego główny klient przestał płacić z dnia na dzień. Rozstaliśmy się, a ja zacząłem działać na własną rękę, wróciłem do Polski.
Praca freelancera w szkoleniach to sinusoida. Jeśli się prowadzi szkolenie, nie ma zasobów na sprzedaż i obsługę projektu. Jeśli się sprzedaje, brakuje czasu na szkolenie. Pieniądze spływają z miesięcznym lub dłuższym opóźnieniem.
– Pamiętam, że miałem prowadzić zajęcia w hotelu pod Żninem – opowiada Mariusz. – Przygotowywałem materiały i niechcący przeciąłem sobie kciuk scyzorykiem. Rana była na tyle poważna, że menedżerka hotelu zawiozła mnie do szpitala. Po drodze sporo rozmawialiśmy. Była spełniona zawodowo, choć zawsze pracowała w jakiejś dużej strukturze, a nie na swoim. To mi dało do myślenia.
Kiedy Mariusz wrócił do domu, okazało się, że 2 z 3 zaplanowanych projektów klient odwołał. Zinterpretował to jako znak. Zaczął szukać pracy w dziale HR. W wieku 32 lat trafił do działu szkoleń dużej korporacji finansowej.
– W tym roku pierwszy raz w życiu miałem płatny urlop! Siedziałem na ciepłym piasku, a ktoś mi dawał pieniądze za to, że odpoczywałem – Mariusz nie kryje entuzjazmu. – Mam stabilną, wypłacaną na czas pensję. Na poziomie średniej zarabiam teraz podobnie.
W pracy freelancera często zarabiał dużo więcej niż na etacie, ale bywały okresy kilku miesięcy bez dochodu. Ale sprawy finansowe to nie jedyne korzyści jakie Mariusz odniósł ze swojej zmiany.
– W dużej firmie mogę realizować naprawdę duże projekty, takie do których nie miałem dostępu jaki freelancer. Co więcej, widzę efekty moich działań, monitoruję zachodzące zmiany. A przede wszystkim mogę się skupić na tym, co jest moim zadaniem. W korporacji każdy odpowiada za swój kawałek, ja się mogę skupić na merytoryce, a nie muszę zajmować się logistyką szkolenia. Nigdy tego nie lubiłem – w głosie Mariusza wyraźnie słychać uczucie ulgi.
– Najważniejsze jednak dla mnie jest to, że dzięki pracy tutaj mogę się realizować wewnętrznie – Mariusz zaskakuje. – Wreszcie poszedłem na kurs psychoterapii, o którym marzyłem. Jako freelancer nie mogłem tego zrobić. Tutaj wychodząc z pracy zamykam wszystkie sprawy za drzwiami biura. Kiedy pracowałem na swoim, nawet gdybym na taki kurs się zdecydował, nie miałbym spokojnej głowy, cały czas myślałbym o tym, co muszę zrobić. Teraz wreszcie mogę głęboko pracować na tym co wewnątrz mnie.
Pytanie, które należy zadać, dotyczy tego czy łatwo się w pewnym wieku nagiąć do korporacyjnych standardów, procedur, jak to jest po kilkunastu latach pracy pierwszy raz mieć szefa?
Mariusz nie ma wątpliwości: – Łatwiej niż myślałem. Jako freelancer musiałem czasem mieć nawet pięciu szefów naraz. Każdy klienta chciał mieć na swoje zlecenie wykonane „na już”. I konsekwencją niewykonania był po prostu brak pieniędzy na koncie.
Od prezesa do sprzedawcy sprzętu sportowego
Na spotkanie Artur przyjeżdża rowerem. Tegoroczna zima pozwala na takie szaleństwa.
– Spod Blue City do Konstancina jest tak znacznie szybciej niż autem – wyjaśnia. – Zobacz jakie fajne opony założyłem!
Jest inżynierem i lubi nowinki techniczne. Skończył studia na Politechnice Gdańskiej i przez wiele lat pracował w firmach z branży telekomunikacyjnej i ubezpieczeniowej. Był między innymi kierownikiem projektu, dyrektorem sprzedaży, prezesem. Cztery lata temu otworzył, wraz z dwójką wspólników, sieć sklepów ze sprzętem do biegania i triathlonu.
– W moim przypadku, to nie była nagła decyzja, a proces – mówi Artur. – Zawsze pracowałem w sprzedaży. W 2005 roku, jeszcze pracując w korporacji, stworzyłem swoją pierwszą sieć punktów kredytowych. Biznes sprzedałem potem Sferii.
W wieku 40 lat Artur zaczął czuć wypalenie. Dość miał rozmów z zarządami, raportowania, wypełniania bezsensownych tabelek.
– Teraz jako przedsiębiorca mam chyba nawet więcej różnych plików w Excelu, ale robię to dla siebie, nie męczy mnie to aż tak – tłumaczy. – Nie muszę przygotowywać nikomu niepotrzebnych analiz. Poza tym teraz to robię kiedy chcę, a nie kiedy muszę.
Z domu wychodził kiedy wszyscy spali. Wracał, było ciemno. Mocno utył, bo nie miał czasu zdrowo jeść i się ruszać. Przeżywał ogromny stres. Zaczął biegać, zamarzył o pokonaniu swojego pierwszego maratonu. Kiedy próbował kupić odpowiednie buty, wyczuł, że na szybko rosnącym rynku jest miejsce. Właśnie kończył pracę CEO w portalu i poczuł, że to może być jego kolejny biznes.
– Zacząłem jako dystrybutor wkładek dla biegaczy i sprzętu do badania stopy, ale okazało się, że lepszym biznesem będzie otwarcie punktu sprzedaży sprzętu. Właśnie zaczynała się moda na triathlon, a w Polsce nie było żadnego specjalistycznego punktu z ofertą dla trzech dyscyplin – opowiada. – Poznałem wtedy Kasię i Bartka, którzy podobnie jak ja chcieli coś zmienić w swoim życiu zawodowym. I tak 4 lata temu otworzyliśmy swój pierwszy sklep.
W ciągu tych kilku lat Artur przeżył kryzys. Otwarcie salonu w centrum sportu Adgar Fit wiązało się z ogromnymi inwestycjami. Trzeba było nie tylko zaaranżować ogromną, jak na tak specjalistyczny sklep, przestrzeń, ale też zatrudnić ludzi, czy zatowarować się sprzętem. Tymczasem opóźniało się otwarcie całej inwestycji.
– Niektóre rowery, które sprzedajemy warte są kilkanaście tysięcy złotych – wyjaśnia Artur. – Każdy dzień bez sprzedaży, to zamrożony kapitał, koszty, zmniejszona płynność finansowa. Codziennie budziłem się z myślą: co by było gdyby teraz ktoś zaproponował mi powrót do firmy? Na pewno odbiłbym się finansowo i odszedł by mi stres związany z opóźnieniem. Ale nie mógłbym opuścić wspólników. Czujemy się za siebie współodpowiedzialni.
W przyszłym roku Artur planuje otworzyć kolejne 2-3 sklepy, tym razem poza Warszawą. Rozwój sieci jest dla niego dużym wyzwaniem. Jak sam przyznaje, gdyby Sport GURU pozostało przy jednym sklepie, nie byłoby takiego stresu, ale spokój i stabilizacja. Pozostaje jeszcze kwestia finansów.
– Pieniądze jakie zarabiam są porównywalne z tymi, jakie dostawałem w mojej pierwszej pracy 20 lat temu – Artur się uśmiecha autoironicznie. – Ale teraz jestem sam sobie panem. Wstaję rano, odpowiadam na maile, idę pobiegać, jadę do sklepu, sam decyduję co i kiedy robię.
Historie trojga bohaterów, to historie zmiany, która wyszła im na dobre. Ale też twarde zderzenie z prawdą, że rozwój leży poza strefą komfortu. Zmiana dotychczasowej ścieżki zawodowej wiązała się z rezygnacją z wielu rzeczy, do których przywykli. W zamian za to, dostali nową przestrzeń do realizacji swoich marzeń.