Ta historia zakrawa na absurd. Narodowe linie lotnicze LOT dostały od podatników 527 mln pomocy publicznej, a i tak przynoszą straty. NIK twierdzi, że ledwo zipią, bo wyprzedały swój majątek, działki, biurowce, a z cennych rzeczy zostało im kilka słynnych Dreamlinerów. Czy pracują tam sami nieudacznicy? Nie. Bo ci sami pracownicy LOTu wypuszczeni na prywatny i konkurencyjny rynek potrafią założyć firmę, która po 6 latach latania jest warta 300 mln złotych.
Andrzej Kobielski pracował jako handlowiec w PLL LOT, stworzył tam firmę czarterową, biuro turystyki, zarządzał siatką połączeń Centralwings. Inżynier mechanik Mariusz Olechno jest specjalistą od obsługi naziemnej, był dyrektorem w „lotowskiej spółce” LS Services. Marcin Kubrak 4 lata pracował w Centralwings, jest ekspertem od lotniczej spedycji oraz aktywnym pilotem. Zaś Grzegorz Polaniecki to były bankowiec, doradca zarządu LOT, który w 2008 roku przygotował plan prywatyzacji spółki poprzez wejście na giełdę.
Życie po Locie
Wszyscy oni tworzą zarząd Enter Air, firmy lotniczej, która w ubiegłym roku przewiozła 1,5 miliona pasażerów, notując 757 mln zł przychodów i 55 mln zł zysku z działalności operacyjnej. O takim wyniku LOT może tylko pomarzyć. Choć ma ponad 3 mld obrotów, to od lat jedzie na stratach – pisze ostatnio NIK. Nawet jeśli coś zarobi na przewozach, to sukces niweczą pozostałe koszty. Skąd więc cud prywatnej firmy? W dużym skrócie założyciele zrealizowali to, czego wcześniej nie udało się przeprowadzić w państwowej spółce.
– Aby wejść na rynek przewozów lotniczych, trzeba zainwestować kilkadziesiąt milionów dolarów, lub wyczekać odpowiedni moment. Trudno znaleźć inwestora gotowego zaakceptować taki koszt. Nam pozostało więc poczekać, aż ktoś z graczy rynkowych nie wytrzyma tempa konkurencji i zbankrutuje zdejmując samoloty z rynku. Wtedy pojawi się przewaga popytu nad podażą, którą będzie można wykorzystać – mówi Grzegorz Polaniecki. Opisując bariery wejścia na rynek lotniczy. Taka okazja pojawiła się w 2009 roku, kiedy zbankrutował Centralwings, a trudów konkurencji nie wytrzymali także przewoźnicy z Egiptu oraz Cypru.
Z siatki połączeń nad Polską zniknęło 20 samolotów. Czterej wspólnicy Enter Air nie zmarnowali szansy. Sięgnęli po własne oszczędności. Założyli firmę, która miała zagospodarować ruch w połączeniach czarterowych – transportujących wczasowiczów z Polski do wakacyjnych kurortów Egiptu, Tunezji, Grecji i Hiszpanii. – Znaliśmy biznes lotniczy od podszewki, ale biznes znał też nasze nazwiska. Bez trudu udało nam się znaleźć i wynająć trzy Boeingi – wspomina Polaniecki.
Maszyny miały około 14-lat, dlatego do „enterów” przylgnęła złośliwa ksywka „złomiarze”. Z drugiej strony samoloty miały pakiet wszystkich przeglądów i remontów. Można było nimi bezpiecznie latać nie ponosząc wielkich kosztów serwisowych. Polaniecki ściągnął do firmy załogi z Cetralwings, a każdy ze wspólników zajął się działką, którą już znał. Ceny zaoferowali startup-owe, czyli niskie. Pierwszy rejs wystartował w kwietniu 2010 roku z Warszawy na nowe lotnisko Enfidha między Sousse a Tunisem w Tunezji. Branża podkreślała takie wpadki Enter Air jak awaria i utknięcie samolotu na Teneryfie latem 2015 roku. Komu jednak nie przytrafiają się takie przygody. Linia zapłaciła za dodatkowy dzień pobytu pasażerów na wyspie
Mistrzowie cen
Koszty to największa przewaga Enter Air. Biuro przewoźnika jest tak małe, że ani w sekretariacie ani sali konferencyjnej nie ma nawet okien. Zastępują je fototapety imitujące widok z samolotu. Zarząd nie jeździ służbowymi samochodami. Pracowników biurowych: handlowców, księgowych, operatorów lotu jest niespełna 50 (nie licząc załóg). To wystarczy, aby obsłużyć organizację lotów kilkunastu samolotów. Jak twierdzi Polaniecki, tak mały zespół poradziłby sobie, gdyby flota powiększyła się do stu maszyn. Załoga Enter Air to pikuś w porównaniu z LOTem. Mieszczący się po sąsiedzku biurowiec zasiedla 1000 pracowników linii wraz ze związkowcami.
Czwórce wspólników sprzyjały okoliczności. Mimo kryzysu linii lotniczych, akurat w czarterach rynek rósł jak na drożdżach. W 2014 r. z czarterów skorzystało 3,7 mln Polaków, o 23,2 proc. więcej niż rok wcześniej. Z kolei tanie linie lotnicze nie są w stanie zaszkodzić czarterom, bo ten rynek rządzi się innymi prawami. – Samolot Enter Air to powietrzna taksówka, która zostaje wynajęta i zapełniona do ostatniego miejsca przez biuro podróży. To daje bardzo korzystny współczynnik kosztów lotu na jednego pasażera - dodaje Polaniecki. Dla porównania rejsowe samoloty latają ze średnio 80-procentowym wypełnieniem. Jak jest więcej, to dobrze zarobią, jak mniej, to nawet RyanAir zgrzyta zębami na stratę.
Tu Polaniecki opowiada historię jak to jeden z tanich przewoźników, pomimo zakontraktowania lotów dla 40-osobowych grup wczasowiczów nad Morze Śródziemne, skasował połączenie. Nie udało mu się "dosprzedać" wystarczającej liczby biletów, aby lot przyniósł zysk. Co zrobiło biuro podróży? Wynajęło Enter Air, bo przecież nie przełożą klientom urlopów na pojutrze. Dodajmy też, że próba stworzenia linii lotniczych przez same biura podróży skończyła się dla nich w przeszłości gigantycznymi stratami. W ten sposób Enter przejął ponad 30 proc. przewozów czarterowych w Polsce. Latają z nimi m.in. TUI, Rainbow Tours, Itaka – czyli największe biura podróży w Polsce.
Czy powstanie LOT bis
Wtedy też Polaniecki uznał, że czas odkurzyć stary projekt wejścia na giełdę z biznesem lotniczym. W 2015 roku ogłosił, że potrzebuje 100 mln złotych na przedpłaty na nowe samoloty, bo rynek czarterów wciąż rośnie. Udało mu się przekonać do zainwestowania w spółkę fundusze: TFI Investors, OFE Nationale Nederlanden oraz OFE Generali. Spółka weszła na giełdę pod koniec 2015 roku. Aby powstał Enter Air udziałowcy wyłożyli 3 miliony złotych, dziś ten biznes jest wyceniany na 300 mln. W Boeingu zamówili sześć nowych maszyn na własność i wpłacili już zaliczki.
Polaniecki pytany czy o to czy mógłby stworzyć "LOT Bis" odpowiada, że nie wyklucza takiej możliwości. Wprawdzie to już inny poziom biznesu i kosztów. Ma przecież bardzo dobrze ustawiony biznes przewozów. W 2017 roku dostanie nowe samoloty. Do układanki brakowałoby jedynie tej części firmy, która zajmuje się sprzedażą biletów lotniczych dla indywidualnych pasażerów.
A co z LOT? Najnowszy raport NIK to dowód na to spółka pozostaje zakładnikiem polityków. Ci, jak wiadomo, wiedzą lepiej niż prezesi, czym powinien zająć się narodowy przewoźnik. A to wpływowy samorządowiec życzy sobie, aby latano z Zielonej Góry, gdzie z trudem udaje się zapełnić kilka foteli. To znów europoseł Marek Siwiec miał pretensje, że podczas lotów do Brukseli sprzedaje się kawę ze Starbucksazamiast darmowej. A przecież ten awanturujący pasażer w krawacie płaci za bilety pieniędzmi wyborców. Jeśli LOT ma latać wszędzie, gdzie latają Polacy. Do tego podając przepysznego schabowego z ziemniakami z menu Roberta Sowy, serwując na popitkę nielimitowaną polską wódkę, czystą lub w drinkach. A to wszystko za cenę zawsze niższą niż w Lufthansie oraz Emirates – bo przecież jest polską linią. To raczej trudno mu będzie mu spełnić wszystkie zachcianki i jeszcze zarobić.