"Zmierzch czytelnictwa w Polsce!", "Porzucamy książki!", "Grozi nam wtórny analfabetyzm!" – załamuje ręce Biblioteka Narodowa. Małe wydawnictwo „Dwie Siostry” z warszawskiego Powiśla nie przejmuje się tym lamentem. Wszystko dlatego, że ich bestselerowa seria dla dzieci „Mapy” sprzedała się... w dwóch milionach egzemplarzy. Książki wydane przez Polki rozeszły się jak świeże bułeczki: kupują je rodzice w Japonii, Stanach Zjednoczonych, a nawet Nowej Zelandii.
Kim są te "Dwie Siostry", który podbiły wyobraźnię dzieci na całym świecie? Za nazwą "Dwie siostry" stoją trzy koleżanki. Joanna Rzyska, Ewa Stiasny i Jadwiga Jędryas swoje Wydawnictwo założyły 10 lat temu. Dwie z nich w rozmowie z INN:Poland opowiadają o drodze do sukcesu.
Jaki musi być minmalny nakład, żeby wydanie książki zaczęło się zwracać?
Joanna Rzyska: Nie ma jednej uniwersalnej liczby. To zależy od tematu, autora, formatu i objętości i oprawy graficznej.
Ewa Stiasny: Ale pewnie około 2000 egzemplarzy. Jeśli ktoś mi mówi, że wydał coś w nakładzie 1000 sztuk, to zastanawiam, się po co. To jest działalność galeryjna, dla koneserów.
„Mapy” Daniela i Aleksandry Mizielińskich sprzedały się na całym świecie w dwóch milionach egzemplarzy. Jak się poznaliście z autorami?
JR: Daniel z Olą wysłali nam swoje projekty jeszcze na studiach. Spodobały nam się na tyle, że zaprosiłyśmy ich, by stworzyli dla nas książkę. To była seria „D.O.M.E.K.”. Początkowo myślałyśmy o nim jak o książce niszowej, dla dzieci architektów. Okazało się, że trafił do znacznie szerszej grupy. To był jeden z naszych pierwszych bestsellerów.
Jak popularność "Map" przekłada się na pozycję polskich autorów na świecie?
JR: Dzięki tym „Mapom” Mizielińscy stali się rozpoznawalni. To jest sygnał nadziej dla pozostałych polskich autorów. Nasza najświeższa publikacja „Pszczoły” doczekała się już trzech wydań zagranicznych, a kolejne umowy są w przygotowaniu.
Jak trafiają do was wydawcy z całego świata?
ES: Spotykamy się z nimi na targach książki dziecięcej, na przykład w Bolonii. Mamy tam tylko stolik na zbiorczym polskim stoisku, ale włoski wydawca „Map”, Mondadori, w zeszłym roku wykleił całe swoje stoisko „Mapami”, a w tym roku – „Pszczołami”. To przyciąga uwagę do naszych tytułów i powoduje, że przychodzą do nas wydawcy z coraz bardziej egzotycznych krajów. W ten sposób wzrasta zainteresowanie polskimi wydawnictwami.
Jak wyszukujecie produkcje, które zapowiadają się na wielki sukces?
ES: Nie ma takiej recepty, to trochę kwestia szczęścia.
JR: Teraz nie zabiegamy o autorów, którzy są już znani. Pracujemy z tymi, którzy u nas zadebiutowali i których wspólnym wysiłkiem udało się wypromować. Ale złapaliśmy takiego bakcyla jak gracze giełdowi. Na który tytuł postawić, jaki zrobić nakład? Trzeba dobrze wybrać. Zainwestować pieniądze w tytuł, który daje większe szanse. Jest w tym żyłka hazardu.
Jak zatem rozpoznać dobrą książkę?
JR: To nie tylko kwestia tego, że książka jest dobra. Ona może być świetna, ale jak ma słabą dystrybucję i nie można jej dostać w księgarniach, a do tego nikt o niej nie pisze, to nie ma jak dotrzeć do czytelnika.
Czyli nawet dobry i rozpoznawalny produkt nie daje gwarancji?
JR: Tak. My zaczęłyśmy od bestsellerowej serii („Elmer”), którą teraz wydaje inne wydawnictwo. Wtedy był to rozchwytywany tytuł – miał 20 wydań, na jego postawie powstały filmy animowane. A my nie przebiłyśmy się z nim nie dlatego, że nikt nas nie znał.
ES: W hurtowniach mówiono, żebyśmy przyszły, jak będziemy miały większy katalog.
JR: Ale są też takie książki, które nie rokowały, a bardzo dobrze się sprzedały. Jest taki klasyk – Maurice Sendak – rysownik z polskimi korzeniami, nigdy u nas nie wydawany. Cały świat wychował się na jego książkach, pierwsze wydanie jego debiutu, „Tam gdzie żyją dzikie stwory”, ukazało się w 1963 roku. Kiedy chciałyśmy kupić prawa do tego tytułu, okazało się – taki był warunek wydawcy oryginału – że możemy go wydać tylko w pakiecie z dwoma innymi tytułami. Jednym z nich był „Dołek jest do kopania”. Taka książeczka z pierwszymi dziecięcymi definicjami: „Ziemia jest do uprawiania ogródka”, „Guziki są po to, żeby ludziom było ciepło” itd. Słodkie, ale nie wierzyłyśmy, że czytelnicy – zaganiani, zapracowani, zaaferowani codziennymi sprawami – to zauważą, a książka sprzedała się na pniu.
Jak wyglądały początki?
JR: Podchodziłyśmy do sprawy bardzo realistycznie. Wiedziałyśmy, że w pierwszym roku nie uda się wydać więcej niż dwie, trzy książki. Wszyscy znajomi doświadczeni wydawcy mówili nam, że musimy być cierpliwe. Trzeba przetrwać ten trudny okres, kiedy jest się nierozpoznawalnym i nikt nie chce podjąć się dystrybucji dwóch, trzech pozycji.
ES: Znajomy wydawca z RPA radził wtedy, żebyśmy były spokojne, bo będziemy wydawać więcej książek. Przyznawałyśmy mu rację, ale nie do końca w to wierzyłyśmy. Były lata, w których ręce nam opadały.
Wierzyłyście, że się uda?
JR: Była w tym duża doza szaleństwa, ale też konsekwencja, wiara w to, że jak się czegoś bardzo chce, to musi się udać. Miałyśmy takie tytuły, które dawały nadzieję.
ES: Zaskoczyło nas pozytywnie wznowienie starej książki „Babcia na jabłoni”.
Jak wygląda rynek książki dziecięcej w Polsce?
ES: Dobrym przykładem będzie to, że na spotkanie autorskie w Białymstoku z Grzegorzem Kasdepke zgłosiło się 1500 osób, a sala miała tylko 800 miejsc. Połowie ludzi organizator musiał odmówić.
JR: Rynek książki dziecięcej wciąż się rozwija. Szczególnie w dużych miastach. Jest coraz więcej tytułów, powstają nowe wydawnictwa. Kiedyś zaczynałyśmy od nakładu 2000 egzemplarzy, teraz standardem są 3000 egzemplarzy, a i to zaczyna się dla nas robić za mało.
Z czego wynika taka popularność waszych serii?
JR: Kiedy dzieci są małe, część rodziców czyta z nimi. Później dziecko zaczyna czytać samo. Pod warunkiem, że trafi na wciągającą lekturę. Jest teoria, która mówi, że kiedy rodzice kupują książkę dla siebie, to kierują się własną przyjemnością. A kiedy wybierają książkę dla dziecka, kierują się tym, czy jest mądra, jaką ma puentę, czego dziecko się z niej dowie, nauczy. W ten sposób rodzice zabijają czytelnictwo. Prawdziwy czytelnik pochłania książki dla przyjemności, a nie po to, żeby być mądrzejszym.
ES: Stąd właśnie bierze się sukces danej książki. Jak ona się dziecku spodoba, jak będzie miało frajdę, to będzie czytać nawet w nocy – z latarką pod kołdrą.
Jak to się ma do danych, które mówią o spadających średnich nakładach, o tym, że trzech na pięciu Polaków nie przeczytało w ostatnich latach ani jednej książki?
ES: Literatura dla dorosłych sprzedaje się gorzej. Tam trzy tysiące egzemplarzy, to już sukces. Widzimy to.
JR: Dlatego zrezygnowałyśmy z książek dla dorosłych. Wydawałyśmy m.in. Alice Munro, która później dostała nagrodę Nobla, ale stwierdziłyśmy, że jak się rozdrobnimy na różne działy, to nie damy rady.
ES: Dlatego wciąż funkcjonujemy w skali małej i średniej. Nie mamy ochoty na biznes korporacyjny. Na tym polega urok wydawnictwa: nie mieć za dużo tytułów.
Skoro mówimy o uroku, to z drugiej strony – co jest najbardziej niewdzięczne w pacy w wydawnictwie?
ES: To co w każdej firmie – biurokracja.
JR: Papiery, liczenie, organizacja, rozmowy z ludźmi, magazynowanie książek, które się nie sprzedają…
ES: Standardem w hurtowni jest termin płatności do 150 dni. Czasem – nawet 180 dni.
Pół roku???
ES: Tak, ale najgorsze są takie sytuacje, gdy upadają księgarnie, hurtownie i wydawca zostaje z fakturami, które nigdy nie zostaną zapłacone.
JR: Ten rynek jest dosyć delikatny. Jak się przewraca duży gracz, to trzeba się liczyć z tym, że pieniędzy już nie zobaczymy. To jest kwestia najzwyczajniejszej w świecie nieuczciwości.
Jakie zatem podejść do tego biznesu?
JR: Żeby założyć wydawnictwo, trzeba mieć kapitał i plan wydawniczy. Trzeba zaplanować 10–15 książek do przodu.
ES: Czytelnicy doceniają jakość merytoryczną, ilustracyjną i edytorską książek. Najważniejsze jest to, czy książka jest fajna.
JR: Choć zwykły czytelnik zasadniczo nie zwraca uwagi na wydawnictwo. Ale my mamy już taką markę, że księgarz w małym miasteczku zapytany o to, co poleci, mówi, że najlepiej wybrać coś Dwóch Sióstr.