Ironia losu, jeszcze nigdy wielki kapitał nie był tak blisko zabiegania o interesy maluczkich. Polscy frankowicze, kierowcy oszukani przez koncerny samochodowe, podwykonawcy wystawieni do wiatru przez swoich zleceniodawców – dla większości z nich stawki za wytoczenie procesu krzywdzicielom były zaporowe. Ale odkąd w grę zaczęły wchodzić naprawdę wysokie odszkodowania, potencjalni pozywający mają nowego, groźnego sojusznika – fundusze.
Zwrot z inwestycji z 50-procentową nadwyżką w ciągu roku? Do niedawna nawet twórcy piramid finansowych nie śmieli proponować klientom takich kokosów. Dziś fundusze hedżingowe znalazły sobie nowe narzędzie generowania gigantycznych zysków. Jest nim finansowanie pozwów i sporów sądowych. Wcześniej czy później, doczekamy się tego i w Polsce.
Konflikt sądowy między amerykańskich gigantem z branży maszyn budowlanych – Caterpillarem – a jego brytyjskim poddostawcą, firmą Miller UK, mógłby być smaczkiem interesującym co najwyżej kolegów z branży budowlanej. Istota konfliktu była prosta, jak przysłowiowa „budowa cepa”: Brytyjczycy przez lata dostarczali Amerykanom urządzenie o nazwie „coupler”, prosty przyrząd pozwalający montować na łyżce hydraulicznej koparki inne narzędzia, od wiader po młotki. W 2008 r. klient jednak zrezygnował z przedłużania kontraktu, jak podkreślili Amerykanie – Caterpillar opracował własne rozwiązanie.
Brytyjczycy nie odpuścili. Uznali, że amerykańska wersja couplera jest niczym innym, jak kopią ich rozwiązania. Miller UK – niewielka, jak na tę branżę, ledwie 100-osobowa, rodzinna firma wniosła sprawę do sądu.
I pewnie darłaby jeszcze koty w sądzie, gdyby nie fakt, że Brytyjczycy postanowili założyć Amerykanom sprawę za pieniądze... inwestora. Były nim wyspecjalizowane w takich sporach firmy Juris Capital LLC oraz Arena Consulting LLC. W grudniu sąd zadecydował na korzyść Miller UK – Caterpillar będzie musiał wysupłać na odszkodowanie dla swojego dawnego dostawcy aż 73,6 mln dolarów. Na tym nie koniec – Brytyjczycy odgrażają się, że wystąpią jeszcze o dodatkowe pieniądze, odsetki i odszkodowania, w sumie więc należności giganta wobec Miller UK mogą sięgnąć ostatecznie kwoty 100 milionów dolarów. Z tego nawet połowa może trafić do rąk specyficznych inwestorów.
Bazar z pozwami
Fundusze hedżingowe robiły to ponoć od lat, choć po cichu. Wielkość rynku takich operacji była szacowana na miliard dolarów w skali globu. Ale to właśnie 50-procentowy zysk z inwestycji, i to w skali roku, robi największe wrażenie. – Pomyślałem: to naprawdę interesujące. Jak udaje im się generować taki zysk, a większość ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy? – opowiadał w wywiadzie Jay Greenberg, finansista z wieloletnim stażem w Deutsche Bank.
To właśnie Greenberg poszedł dwa lata temu na całość: założył LexShares, platformę inwestycyjną, gdzie chętni mogą wręcz przebierać w „ofercie” pozwów. Pomysł jest wręcz banalny, przypomina crowdfunding – pozywający mogą wystąpić o zarejestrowanie ich pozwów na LexShares. Po weryfikacji przez firmę odgrywającą rolę brokera – WealthForge LLC – ich pozwy lądują na platformie. Tam inwestorzy spełniający kryteria państwowego regulatora (w przypadku USA chodzi SEC) mogą inwestować w pozwy, na wyłączność lub dzieląc koszty między sobą. Wygrany proces oznacza sowity procent z zasądzonego odszkodowania. Przegrany proces oznacza, że inwestor odchodzi z kwitkiem.
„Sądowi inwestorzy” grają wysoko. Prawnicy z firm takich, jak Juris Capital szukają takich spraw sądowych, w które należy włożyć przynajmniej milion dolarów – na przeprowadzenie co bardziej skomplikowanych procedur. LexShares celuje nieco niżej – na platformie można przebierać wśród spraw, które wymagałyby „inwestycji” od 100 tysięcy do miliona dolarów. W tych przypadkach najczęściej chodzi o uiszczenie opłat związanych z co bardziej skomplikowanymi procedurami prawnymi, ewentualnie – powołanie np. biegłych o wąskich specjalizacjach. LexShares obniżył też kwotę, jaką mogą zarobić inwestorzy w razie wygranej – do 20 procent „wartości sprawy”, czyli spodziewanego odszkodowania.
I kto za to zapłaci?
Wcześniej czy później, identyczne – a przynajmniej bliźniaczo podobne – praktyki pojawią się nad Wisłą. – W Polsce część klientów rezygnuje ze zlecenia prowadzenia sporu określonym kancelariom, z reguły tym o najlepszej renomie, ze względu na wysokość kosztów obsługi prawnej – podkreśla w rozmowie z INN:Poland mec. Joanna Wielgolawska z kancelarii Sołtysiński Kawecki & Szlęzak, jednej z największych polskich firm prawnych. – Na pewno więc istnieje przestrzeń, w której mogliby się pojawić inwestorzy tak, jak to się dzieje na rynku amerykańskim – dodaje.
Tyle, że inwestorzy w stylu amerykańskim musieliby się zmierzyć z polską specyfiką. – W polskich realiach chwila, kiedy spór jest już na wokandzie, to nie jest interesujący moment na szukanie funduszu inwestycyjnego – twierdzi mec. Wielgolawska. - Jeżeli ktoś jest zainteresowany dochodzeniem swojego roszczenia przed sądem, musi powierzyć kancelarii analizę sprawy i przygotowanie pozwu oraz uiścić opłatę sądową, która sięga 5 proc. wartości sporu, lecz nie więcej niż 100 000 zł. W przypadku największych sporów są to bardzo poważne koszty – i jeżeli ktoś już je poniósł, to nie będzie zainteresowany zawarciem umowy z funduszem inwestycyjnym, z którym miałby w przypadku wygranej podzielić się częścią kwot zasądzonych przez sąd. Właściwym momentem na sięgnięcie po tego typu finansowanie jest etap przedsądowy – kwituje ekspertka.
Inną barierą jest mentalność. Jeżeli w Ameryce czy na Wyspach pozywający i pozwani raczej nie ukrywają faktu wejścia w spór prawny, to w Polsce karty trzyma się przy orderach. Innymi słowy, inwestor musiałby się rozglądać za potencjalnymi konfliktami sądowymi jeszcze, zanim one się zaczną i dbać o dyskrecję. I przewalczyć opór dbających o swój wizerunek i rating firm, zwłaszcza jeżeli w grę wchodziłyby spółki giełdowe.
Żniwiarze pozwów
Fundusze mogłyby za to rozkręcić nad Wisłą spiralę pozwów zbiorowych. Oczywiście, w ciągu sześciu lat obowiązywania ustawy o pozwach zbiorowych było już kilka takich przypadków: od niepełnosprawnych kibiców po EURO2012, przez strażaków, którzy wyrobili 10 milionów (!) nadgodzin, po pasażerów boeinga, którym kapitan Tadeusz Wrona brawurowo wylądował na Okęciu.
Ale polski konsument może z łatwością wyobrazić sobie przynajmniej kilka pozwów, do których chętnie by dołączył. – Upowszechnienie się takich praktyk ograniczyłoby finansową barierę w korzystaniu przez klientów z obsługi przez najlepsze kancelarie prawne. Z pewnością byłoby też interesującym sektorem inwestycyjnym – mówi mec. Wielgolawska. Innymi słowy, pozwy stawałyby się „uprzemysłowionym”, interesującym dla inwestorów, produktem.
Koniec końców, pytanie, czy w ostatecznym rozrachunku inwestowanie w spory sądowe w polskich sądach komukolwiek by się opłaciło. Bowiem potencjalny powód oraz jego inwestor musieliby rozstrzygnąć nie tylko, jaki procent od zasądzonych pieniędzy trafiałby do portfela funduszu, ale też – a może przede wszystkim – kiedy. Bo wygranie sprawy w sądzie nie oznacza nad Wisłą sukcesu: egzekucja zasądzonych środków kuleje, majątek przegranego jest poukrywany, albo nie ma go w ogóle. Pozywający raczej nie zdecyduje się więc na wypłatę środków dla funduszu, zanim nie wyegzekwuje pieniędzy. Świadomy tego inwestor, zgadzając się czekać do egzekucji, niemal na pewno nie uzyska owych 50 procent, które tak zafrapowały Jay'a Goldberga. Cóż, zawsze mogą wkroczyć na drogę sądową. Tylko, kto za to – tym razem – zapłaci?