Trudno o drugą tak trudną branżę, jak kwiaciarska. Polak raczej skąpi na kwiaty, poza kilkoma wyjątkowymi okazjami w roku. Towar długo nie przetrwa, a na dodatek kondycję firm kwiaciarskich podcinają „gracze” z czarnego rynku. Mimo to rynek próbują wciąż zawojować pasjonaci – tacy, jak Maria Rosół, która kilka miesięcy temu otworzyła w Galerii Rzeszów Pracownię Florystyczną RosMary. Rozmawiamy z nią o trudnościach, z którymi trzeba się borykać na co dzień w kwiaciarni oraz motywacji do pracy.
Policzyłem: żeby poprowadzić opłacalną kwiaciarnię, należałoby ją otwierać na jakieś dziesięć dni w ciągu roku. Walentynki, Dzień Kobiet, Święta Wielkanocne, Dzień Matki, zakończenie, a potem rozpoczęcie roku szkolnego, Dzień Nauczyciela, Wszystkich Świętych i wreszcie, święta Bożego Narodzenia...
A ja prowadzę kwiaciarnię już trzeci miesiąc. Na tegoroczne walentynki nie zdążyłam, ale 8 marca mam za sobą, teraz Dzień Matki... I potwierdzi pani moją teorię? W Dzień Kobiet obrót jest taki, jak przez cały miesiąc?
Tak i nie. 8 marca to żniwa, jakich nie ma chyba przez cały rok. Ale to wciąż jedna trzecia, może nawet jedna czwarta tego, co przez cały miesiąc. Może inne kwiaciarnie mają inaczej, u mnie to właśnie tak wyglądało. Ale nie narzekam: po trzech tygodniach istnienia wyglądało to dobrze, nawet bardzo dobrze.
A Dzień Matki?
Niedokładnie, bo w tym roku święto to wypadło w tym samym dniu, co Boże Ciało. Zamówienia rozkładały się na cały tydzień – a nawet dłużej, bo pierwsi klienci zaczęli pytać o kwiaty już wcześniej.
Wybrała pani branżę, która wbrew pozorom wydaje się być strasznie ciężkim kawałkiem chleba.
Cóż zrobić, robię to, co kocham. Podobno to najlepszy sposób robienia biznesu: robić to, co się kocha. A że jest ciężko?... W której branży nie jest? A jeśli ktoś się na czymś zna, może to robić dobrze. Mogłabym prowadzić restaurację, ale znalezienie dobrego kucharza graniczy z cudem. Ja mam teraz problem ze znalezieniem dobrej florystki.
Cóż, nie wystarczy być profesjonalistą, trzeba mieć pasję. Jak pani odkryła swoją?
Zawsze miałam zdolności plastyczne. Od małego robiłam kompozycje, w domu zawsze nadarzają się ku temu okazje. Święta Bożego Narodzenia, Wielkanoc, Wszystkich Świętych – całe życie, od narodzin do śmierci. Amatorsko przygotowywałam też bukiety ślubne dla siostry, dekorowałam sale. Zawodowo zajęłam się kwiatami w USA, gdzie pojechałam do siostry. Zatrudniłam się tam w polskiej kwiaciarni – i nie przeszkadzały mi nawet czterogodzinne dojazdy z Long Island na drugi koniec New Jersey. Polacy mają inny stosunek do kwiatów niż Amerykanie, u rodaków mogłam się realizować, tworząc m.in. kompozycje na wesela czy świąteczne dekoracje.
A kiedy przyszedł impuls, żeby przekształcić tę pasję we własny biznes?
Po powrocie. Szukałam pracy, ale z tym – jak wiadomo – nie jest łatwo. Rzeszów też nie jest miejscem, w którym łatwo o dużą, dobrą kwiaciarnię. Poza tym pracowałam już w takich firmach, gdzie nie chodzi o duszę i styl, a tylko o cenę. Przed ostatnimi świętami Bożego Narodzenia uznałam, że skoro i tak już mam otwartą działalność gospodarczą, to po prostu będzie to rozszerzenie działalności, by móc poświęcić się własnej pasji. Kredyt z Idea Banku pozwolił na otwarcie kwiaciarni w Galerii Rzeszów, największym obiekcie tego typu w mieście. To wyspa w pasażu, tuż przy schodach ruchomych. Zaledwie osiem metrów kw. miejsca. Ale dziękuję: biznes się tu świetnie kręci.
Widziałem szacunki dotyczące kosztów otworzenia kwiaciarni w Polsce. Niezwykłe widełki: od 3 tysięcy złotych w przypadku najprostszego „straganu” z kwiatami, po nawet – pół miliona. Ile pani w ten biznes włożyła?
Koło 50 tysięcy na pewno. Tworzymy bukiety, sprzedajemy upominki, w artystyczny sposób pakujemy prezenty, tworzymy oprawę kwiatową i dekoracyjną wydarzeń biznesowych, sakralnych, okolicznościowych.
Kiedy to się zwróci?
Będę robiła wszystko, żeby to się zwróciło w ciągu roku, może pół – jednak to pewnie nierealne. Ale podchodzę do tego tak: robię to, co lubię. Są klienci, więc jestem zadowolona. Oczywiście, to jednak ciężki biznes. Miesiąc nie przypomina tu poprzedniego. W tej galerii były też inne kwiaciarnie, ale miały fatalną lokalizację. Potem już nikt się nie odważył...
A dlaczego pani się odważyła?
Bo uparłam się na to miejsce przy schodach. To największy ciąg pieszych w galerii, choć metraż maleńki.
Nie prościej było szukać pawilonu z klimatyzacją?
Każdy wariant kwiaciarni ma swoje koszty, każdy ma swoje realia. Ja dwa miesiące miałam na to, żeby przetestować, jak poszczególne gatunki zachowują się w tych realiach. Ta wiedza zaczyna minimalizować koszty. Kilku nocy nie przespałam, przed 8 marca robiłam bukiety, było ciężko. Pewnie w innym miejscu pracy padałabym z nóg. Ale tu jest inaczej: to moje miejsce, a jeszcze przychodzą uśmiechnięci klienci, dziękują...
Nie idealizujmy klientów. Podobno przeciętny Polak wydaje na kwiaty około 80 złotych rocznie, pięć razy mniej niż inni Europejczycy.
Nie wrzucajmy danych z wszystkich kwiaciarni do jednego wora. Dziś królują galerie – tam chodzą całe rodziny z dziećmi, ludzie spędzają całe weekendy. W galeriach ta średnia byłaby znacznie wyższa: mój przeciętny klient wydaje na bukiet jakieś 50-150 złotych. Klient z każdym budżetem wyjdzie od nas zadowolony.
A nie trafił się taki, co by przyszedł i nonszalancko rzucił: „biorę wszystkie”?
W poprzedniej mojej pracy przytrafił się taki pan. Ale był pod wpływem, nie sądzę, żeby miał tyle gotówki, żeby kupić wszystkie kwiaty w lokalu. Tacy raczej się nie zdarzają.
A ile trzeba byłoby mieć na „wszystkie”?
No, parę tysięcy na same cięte. Podobno 40 proc. branży kwiaciarskiej w Polsce to czarny rynek. Odbija się to na interesach?
Tu, w centrum Rzeszowa, jest daleko od rynku i bazarków. W okolicach jest kilka zwykłych kwiaciarni. Ja tego czarnego rynku nie widzę.
A o której otwieracie?
O dziewiątej.
Nie za późno? Jak ktoś jedzie do pracy, to nie zdąży wstąpić po bukiecik na oficjalną okazję. Są kwiaciarnie, które ruszają już o siódmej.
Ale my możemy dostarczyć zamówione kwiaty – bez żadnych komplikacji. Mieliśmy już takie sytuacje, choćby na koniec roku szkolnego maturzystów, na rocznice, na indywidualne zamówienia.
Za chwilę Dzień Matki, potem koniec roku szkolnego i... wakacje. Znaczy posucha, nawet ślubów tyle nie ma.
Zobaczymy. Ale to prawda, ludzie wyjeżdżają. Ale są jeszcze imieniny, urodziny, rocznice.
Nauczyła się pani w USA jakichś tricków kwiaciarskich?
Niestety, Amerykanie zupełnie inaczej podchodzą do kwiatów. Wystarcza im zakup kwiatów w supermarkecie, imienin nie obchodzą. Oprawę wesel i innych tego typu uroczystości zlecają profesjonalistom – a właśnie dla takich pracowałam. Przywiozłam tu nawet tamtejsze książki florystyczne, ale te wszystkie kompozycje, które można w nich znaleźć, są śmiechu warte.
Oprócz kwiaciarni w Galerii Rzeszów ma pani jeszcze budynek, wyremontowany na potrzeby wynajmu z wspomnianego kredytu. Czy dziś wynajem pomieszczeń i mieszkań w tym budynku jest finansowym zapleczem kwiaciarni?
Staram się, żeby kwiaciarnia prosperowała bez dokładania – ale w lecie może być różnie. Za to jesień pewnie będzie fajna, potem Boże Narodzenie, znów walentynki, sporo popularnych imienin po drodze. Może być ciężko, ale przetrwam wszelkie trudności.
Pasja to jedno, ale nie chce mi się wierzyć, że można zająć się biznesem bez kalkulacji. Jak pani to oddziela?
Trzeba mieć oczy dokoła głowy i przyglądać się temu, co się dzieje na rynku. Jeżeli ktoś ma wiedzę na dany temat, doświadczenie – zacznie działać we właściwym momencie i, co ważniejsze, miejscu. Bo przede wszystkim to się liczy: lokalizacja, lokalizacja, i jeszcze raz – lokalizacja. Tak samo budynek, o którym pan wspomniał: stoi przy lotnisku i dzierżawcy niemal ustawiają się w kolejce, żeby coś w nim wynająć.
Warto podjąć ryzyko, zamiast patrzeć, jak czas przepływa przez palce. Gdy ktoś pracuje uczciwie i solidnie, ma dobry pomysł i lokalizację, to warto. Bukiet powinien być piękny, ale powinien się też sprzedać. Klient może dziękować, ale liczy się, żeby wracał. Byleby nie skończyło się na tym, że bukiet trzeba rozebrać, a potem kwiaty wyrzucić... To boli.