Zamieszanie z tegoroczną trasą Biegu Rzeźnika odbiło się bardzo szerokim echem nie tylko w mediach związanych z bieganiem. Część komentarzy wskazywało na polityczne przyczyny cofnięcia zgody na imprezę przez Bieszczadzki Park Narodowy, inne patrzyły na tę sprawę, jako na niezwykle ciekawy case biznesowy o niedoszacowaniu ryzyka. Kilka dni po ultramaratonie odezwał się do nas uczestnik imprezy i przedstawił jak to wyglądało z jego perspektywy.
– Po pierwsze, czuję się niesamowicie naładowany tym, że dałem radę. Biegłem pierwszy raz i do imprezy przygotowywałem się przez pięć miesięcy – mówi Andrzej, właściciel kancelarii prawnej. – Nie miałem nawet problemu z tym, że trasa nie biegła przez Połoniny. Ale na 65-tym kilometrze biegu byłem tak wściekły, że zacząłem układać pozew – dodaje wyraźnie poddenerwowany.
Dla Andrzeja Bieg Rzeźnika był bardzo dużym wyzwaniem. Jego celem było zmieszczenie się w 16-godzinnym limicie. Przed startem sprawdził całą trasę, policzył, ile czasu może wraz ze swoim partnerem spędzić na każdym przepaku, czyli w punkcie kontrolnym. Wyszedł z bardzo mądrego w biegach ultra założenia, żeby nie szafować siłami. Utrzymywał ok. 20 minutowy zapas nad czasem, który gwarantował mu, że nie przekroczy limitu.
– Organizator dzień przed biegiem poinformował nas, że trasa liczy 82,5 kilometra zamiast zwyczajowych 78. W rzeczywistości miała jeszcze kilka kilometrów więcej. A pomimo tego nie zmienił limitów czasowych – wyjaśnia Andrzej. – Czuję się tym niezwykle rozgoryczony. Wszystko by było do przeżycia, gdyby człowiek wcześniej o tym wiedział. Mógłbym się przygotować, inaczej zaplanować przerwy. Tymczasem kiedy nasze GPS-y wskazywały, że przebiegliśmy już prawie 65km i powinniśmy wbiegać na punkt kontrolny, zobaczyliśmy tabliczkę, która wskazywała, że za nami 61,5km. To znaczyło, że nasz bezpieczny bufor zniknął – dodaje.
Aby zmieścić się w limicie 16 godzin, Andrzej wraz partnerem musieli zmienić całkowicie taktykę. Nie mogli realizować tego co sobie założyli, ale zmuszeni byli do maksymalnego wysiłku. Na pozostałe kilkanaście kilometrów zostały im dwie i pół godziny. Na taki dystans w górach, to bardzo mało. Niestety, okazało się, że tak naprawdę meta jest jeszcze dalej. Wedle pomiarów Andrzeja i osób, z którymi biegł – trasa miała ok. 86-87 kilometrów.
– Biegliśmy z kilkoma innymi wściekłymi parami. Czuliśmy się oszukani przez organizatorów. Chcąc ukończyć w czasie musieliśmy biec jak wariaci, włożyć w to wszystkie siły – Andrzej zrobił organizatorom dziką awanturę. – Uważam, że w ten sposób narazili moje zdrowie. Część par w tym momencie zrezygnowała, bo nie wierzyła, że uda im się skończyć w limicie – dodaje.
Andrzej wraz z partnerem przybiegli około godziny po wyznaczonym czasie. Ale wtedy okazało się, że organizator jednak wydłużył limit na osiągnięcie mety o półtorej godziny. Zrobił to po 14-tu godzinach zawodów.
Kolejną rzeczą, która była niezwykle groźna dla uczestników, to poprowadzenie części trasy przez Słowację. Nie chodzi o to, że góry po tamtej stronie są inne. Inne są zasady ubezpieczenia. W przypadku wypadku po polskiej stronie, wszyscy uczestnicy biegu byli objęci polisą. Na Słowacji w przypadku akcji ratunkowej i braku ubezpieczenia, ogromne koszty ponosi turysta. W komunikatach brak było informacji, czy organizator zadbał o polisę, która działa również za granicą.
– Mam o to ogromny żal, bo trasa była trzymana w tajemnicy jeszcze dwa dni przed startem, choć organizator wiedział o problemach już na początku kwietnia – mówi Andrzej. – Z punktu widzenia prawnika uważam, że powinni wtedy powiadomić nas i dać prawo wycofania się i zwrócić wpisowe. Skoro zmienił regulamin, to naturalne jest to, że osoba, która kupiła od niego usługę, ma prawo wycofać się z umowy bez ponoszenia kosztów. Zwodzenie co do tego, to brak elementarnej wiedzy – kwituje.
Pewien żal ma też o medal, na którym jest oznaczona stara trasa. Zabrakło mu choćby certyfikatu z przeprosinami i prawidłowym kilometrażem. – Uważam, że w takiej sytuacji, organizator powinien stać na mecie i każdego uczestnika osobiście przepraszać – mówi w rozmowie z nami. – Powinien przepraszać za to, że zwodził nas do ostatniej chwili, co do długości biegu – wyjaśnia.
Andrzej i inne osoby, które biegły na końcu, a ich jedynym marzeniem było ukończenie biegu w limicie, byli rozgoryczeni. W rozmowach na ostatnich kilometrach zastanawiali się, jak się skrzyknąć, żeby po imprezie złożyć wspólnie reklamację na usługę, która znacznie odbiegała od opisu. Na mecie witała ich garstka wolontariuszy.
– Biegły ze mną osoby, które Rzeźnika robiły po raz dziewiąty i mówili, że to ich ostatni start – Andrzej nie kryje żalu do organizatora. – Ja przez ostatnie kilkanaście kilometrów układałem pozew. Uważam, że takie podejście organizatorów powinno się piętnować – kończy.