Grzegorz Turniak to ni mniej, ni więcej jak niekoronowany "król" polskiego networkingu. Założył Akademię Rekomendacji, gdzie uczy, jak nawiązywać i monetyzować kontakty. Przyznaje, że poznał ze sobą tysiące Polaków. Dzień szkolenia z Grzegorzem kosztuje od 5 do 10 tysięcy złotych. Pracuje też jako networking concierge dla zamożnych klientów. Za pakiet wspólnych wyjść na konferencje inkasuje nawet 10 tysięcy zł.
Czyli żyjesz z tłumaczenia ludziom, jak nie uciekać na widok nieznajomych osób?
Można tak powiedzieć.
Nie stać nas na Twoje porady, ale może po starej znajomości podpowiesz naszym czytelnikom, jak się zachować na konferencji tak, żeby odnieść najwięcej korzyści?
Po pierwsze, trzeba przyjść 15 minut wcześniej, nawet przed otwarciem recepcji. Jest wtedy jeszcze mało ludzi, masz czas poznać kilka osób. Potem, jak impreza się rozwinie, oni się rozejdą i w każdej grupce masz znajomego. Możesz do każdej z nich podejść porozmawiać. Jak przyjdziesz za późno, to już się nie wbijesz do zamkniętych kręgów.
Jak najlepiej wykorzystać przerwę?
Ludzie często w przerwie siadają. Czytają, maile, sms-y. A to ten czas, który trzeba wykorzystać. Przydaje się umiejętność small-talku. Trzeba umieć gadać o błahostkach, pogodzie, o wszystkim. Pierwsza część rozmowy powinna dotyczyć spraw ogólnych, jak dojechali, jaka jest pogoda itp. Potem możemy przejść do programu konferencji, zainteresowań. Dopiero potem, w trzecim kroku poruszamy sprawy bardziej prywatne jak kariera czy rozwój firmy. Rzeczy związane z daną osobą. Jak mu idą projekty, jakie ma wyzwania. Zasada jest prosta – od ogółu do szczegółu.
A jaki jest najczęstszy błąd, który popełniamy?
To, że podczas eventów rozmawiamy ze znajomymi, a nie nieznajomymi. Po to tam idziemy, żeby poznać nowych ludzi. No i potem ludzie nie robią follow-upu, nie wyślą maila, nie zaproszą na Linkedin…
Grzegorz, Ty na każdym z portali społecznościowych masz kilka tysięcy znajomych, ale przecież nie wszyscy lubią korzystać z portali społecznościowych…
Tak. Świat jest ustawiony pod ekstrawertyków, tak jak i pod ludzi praworęcznych. Więc nawet introwertycy, którym wystarczy kilkadziesiąt bliższych znajomości, muszą się napiąć i dostosować. Im wystarczy samo posiadanie profilu, nie potrafią inicjować nowych kontaktów. Miałem takiego podopiecznego, informatyk 55 lat, który szukał pracy. Na LinkedIn miał 50 kontaktów i nie rozumiał, że w oparciu o taką małą sieć ma małe szanse na znalezienie zatrudnienia.
Ale ekstrawertycy też nie robią wszystkiego dobrze.
Ekstrawertycy często z kolei nie umieją przełożyć szerokiej sieci kontaktów na biznes.
A po co nam taka sieć?
Kiedyś w cywilizacjach lokalnych ludzie spotykali się często, osobiście, łączyły ich więzy krwi. Teraz społeczności buduje się globalnie, wirtualnie ale w oparciu o wartości, zainteresowania. Nie ma przymusu. Dzięki temu, jak na przykład szukam grafika, noclegu w Nowym Jorku, to takich rzeczy, to wrzucam na Facebooka i po chwili mam odpowiedź.
A jak w ogóle postrzegasz Facebook?
Kiedy byłem dzieckiem, mieszkałem w Rawie Mazowieckiej. Na rynku siedziały starsze panie i obserwowały przechodniów. Facebook jest taką małomiasteczkową ławeczką. Ludzie patrzą. Mogę coś obserwować, podpowiedzieć, rozpropagować.
Czy są różnice pokoleniowe w podejściu do relacji?
Moje pokolenie 50+, urodzone w PRL-u, ma zazwyczaj małą grupkę przyjaciół, nie należy do żadnych organizacji. Wynika to z tego, że jest w nas wciąż przeświadczenie z tamtych czasów, że nie wypada nigdzie się zapisać, bo się wspiera „czerwonego”. Dojrzałe pokolenie ma opory.
Młodzi też mają takie problemy?
Teraz młodzież siedzi w knajpach, kiedyś ich tyle nie było. Ludzie przełamują tam lody. Młode pokolenie jest otwarte i światowe. Oni sami tworzą nowe organizacje. Jeszcze 20-30 lat i będzie zupełnie tak jak na Zachodzie, gdzie obcy człowiek nie ma problemu, żeby podejść i zagadać. Najfajniej widać to w branży okołotechnologicznej, która zaczęła robić mnóstwo eventów. Oni już widzą, jaki potencjał jest w tym jakim jest poznawanie osobiste. Dostrzegają to i korzystają z tego, że networking to katalizator innowacji.
A jakie ma to przełożenie na Polskę?
Dla mnie to trochę Idea Fix. Networking jest narzędziem, dzięki któremu buduje się demokrację. Nagle się okazuje, że jak wchodzą w stowarzyszenia, np. Toastmasters, zaczynają dbać o dobro wspólne, uczyć się przywództwa, budować relacje, to mogą budować pozytywne wzorce. Nikogo nie warto na siłę do demokracji przekonywać, ale dawać osobisty, pozytywny przykład. Networking ma ogromny niewykorzystany potencjał budowania społeczeństwa obywatelskiego.
Zrobiło się poważnie. Pozwól, że zaniżę loty. A ile idzie zarobić na nazwijmy to "networkingowaniu?"
Na dobrego szampana starczy. Ceny za jeden dzień szkolenia wahają się od 5 do 10 tysięcy złotych. Mam też sporo klientów z ponadprzeciętnymi zarobkami i oczekiwaniami, celuję w segment premium. Na przykład pakiet wspólnych wyjść, podczas których pełnię rolę networkingowego asystenta, na konferencje kosztuje od trzech do 10 tysięcy.
Jak to się stało, że ze wszystkich zawodów na świecie wybrałeś właśnie ten?
Ciągnęło mnie do różnego rodzaju organizacji. Całe życie je zakładałem i rozwijałem. Spotykało się tam kilkadziesiąt osób, ludzi z korporacji, którzy nie do końca wiedzieli, co zrobić ze swoją karierą. Służyliśmy im radą.
Byłem też wśród prekursorów nowatorskiego wówczas modelu poznawania osób ze świata biznesu, tzw. BNI (Business Networking International).
Co to za model?
Amerykański model społeczności przedsiębiorców, którzy dzielą się kontaktami i rekomendacjami. Na przykład podczas wspólnych spotkań biznesowych każdy z uczestników ma możliwość zaprezentowania tego, czym się zajmuje.
Naprawdę to działa?
Jeszcze jak. Strumień chętnych nigdy nie uschnie. Są tacy, którzy zawodowo polują na relacje. Jest wielu takich przedsiębiorców, którzy wolą zdobywać klientów dzięki rekomendacjom, a nie "zimnym telefonom" czy rozdawaniu ulotek. Dowodem jest to, że moje trzy książki o networkingu świetnie się sprzedały. Teraz piszę kolejną. Ma już tytuł - "Nigdy nie stój sam".