Wystarczył jeden feralny tydzień, aby Andrzej Jeznach z milionera obrócił się w bankruta. – Stres był taki, że doszedłem do trzech paczek papierosów dziennie – mówi w rozmowie z INN:Poland. Znalazł jednak sposób na to, jak odbić się od dna. Stworzył wyjątkową firmę w Niemczech.
Dziś – jak sam przyznaje – inwestuje czas i energię tylko w to, na co ma ochotę. Stać go na to.
INN:Poland: Był 1998 rok. „Priwiet Andriej, my bankroty”. Tak powitał Pana któregoś ranka wspólnik. Nagle stracił Pan cały majątek i jeszcze wpadł w wielomilionowe długi.
Andrzej Jeznach: Po karierze, którą zrobiłem w międzynarodowej korporacji Mühlhan w Hamburgu, zdecydowałem się na pracę w Rosji. Ostatnie 10 lat miałem już do czynienia z biznesem rosyjskim, ale mieszkałem w Hamburgu. W Moskwie pracowałem dla BMW, jako szef przedstawicielstwa na ZSRR. Po tym, jak Borys Jelcyn wszedł na czołg i Związek Radziecki się skończył, nie było już potrzebne przedstawicielstwo. Biznes poszedł w prywatne ręce. Moje stanowisko okazało się niepotrzebne.
Miałem jednak z czego żyć, otrzymałem odszkodowanie od BMW, zwane złotym spadochronem. Szukałem nowego rozwiązania. Nie znalazłem zadowalającej mnie pracy jako manager, więc zdecydowałem się założyć tam, w Rosji, swój własny biznes. Był to dla mnie pierwszy zwrot o 180 stopni. Pierwsza była firma consultingowa, potem dwie handlowe. Założyliśmy dwa własne markety budowlane, coś jak dzisiejsze OBI, w Niżnym Nowogrodzie, prawie dwumilionowym mieście, które wcześniej było zamkniętym miastem, zwanym Gorki, 400 km na wschód od Moskwy.
Był to bardzo ciekawy okres w mojej historii: zarabialiśmy duże pieniądze, handlowaliśmy wszystkim: artykułami reklamowymi, spożywczymi, budowlanymi i kosmetykami. Współpracowaliśmy z największymi rosyjskimi firmami. Miałem okazję osobiście poznać postaci budujące nową Rosję, np. Michaiła Chodorkowskiego,czy też niedawno tragicznie zmarłego Borysa Niemcowa.
Wszystko szło świetnie, dopóki pan Jelcyn nie zdecydował się puścić rubla zupełnie swobodnie, gdyż dotychczas był on subwencjonowany. W ciągu dwóch dni rubel stracił pięciokrotnie na wartości. Przez to straciłem wszystko, czego się dorobiłem.
Co się wydarzyło?
Rozwijaliśmy się także przy pomocy kredytów bankowych. Wszystkie banki natychmiast chciały zwrotu pieniędzy. Chciały wszystkie nasze inwestycje zamrozić. Natychmiast rzuciły się na nas urzędy skarbowe i celne. Sytuacja stała się z dnia na dzień tragiczna. Towar leżał na półkach i nikt nie chciał go kupować, gdyż ludzie mieli poważniejsze problemy niż włoskie tapety czy niemieckie drzwi.
Chcieli przeżyć, nie było najmniejszego ruchu w interesie. W przeciągu tygodnia zostałem bez środków do życia. Mój wspólnik, rosyjska firma, zbankrutowała, a moja musiała spłacać długi, które w ten sposób powstały. Zaczynałem więc nie od zera, tylko z długami rzędu kilka milionów złotych. Zbudowałem w Niemczech duży dom, a jako że środki obrotowe zainwestowane były w Rosji i w Niemczech, wziąłem kredyty w bankach.
Co pan wtedy czuł?
Ogromny szok. Paliłem już wcześniej. A wtedy osiągnąłem smutny rekord, bo doszedłem do trzech paczek dziennie. To był kryzys, coś zupełnie innego od tego, co nazywam porażką. Porównałbym to do biegu przez płotki, czasem potykamy się o przeszkody, ale biegniemy dalej. Gdy rezygnujemy z biegu, jest to porażka. Tylko że w moim „biegu” stanęła przede mną ściana, czy przepaść. Ja nie zrezygnowałem, ja już nie mogłem biec dalej.
To był koniec. Musiałem zmienić wszystkie moje dotychczasowe cele i plany. Zakończyłem ponad 20-letnią działalność w Rosji. To było dla mnie bardzo trudne, bo nie tylko dobrze znałem Rosję, ja lubiłem ludzi i jej kulturę. Po rosyjsku mówiłem także płynnie jak i po polsku. Zacząłem od zera. Wkrótce rozpadło się moje małżeństwo. To smutna historia.
Jakie były tego powody?
Główną przyczyną było bez wątpienia moje wypalenie zawodowe. Po bankructwie wróciłem do mojej willi po niemieckiej strony wyspy Uznam. Musiałem walczyć o to, by móc ją spłacać, by nie zabrały jej banki. I dopóki walczyłem o przetrwanie, było wszystko ok.
Po bankructwie firmy zbudowałem nową w Niemczech, która zajmowała się wyposażeniem sklepów budowlanych, miałem o co walczyć. To porównywalne do tego, co Albert Camus pisał o Syzyfie. Dopóki mamy cel i sens, walczymy i jesteśmy silni. Ale gdy Syzyf wtoczy już kamień na samą górę i siada na szczycie, prawdopodobnie zadaje sobie pytanie tak jak ja: po co to wszystko, jaki to ma sens, co dalej? Podobnie było ze mną.
Nie obawiałem się już tego, że banki zabiorą mi mój piękny dom w Niemczech, że nie wykształcę syna. Gdy stanąłem na finansowo na nogach, byłem absolutnie wyczerpany fizycznie i psychicznie. Budować jeszcze raz karierę i majątek? Nie widziałem sensu. Ja już tam byłem, ja już to miałem.
Gdy mogłem już lekko odpocząć, przyszedł okres utraty sensu życia, dopadła mnie depresja. Chodziłem do psychiatry, łykałem pigułki. To wtedy dopadło mnie wypalenie zawodowe.
Co się stało z pana małżeństwem?
Żyć z człowiekiem, który jest w stanie wypalenia zawodowego, cierpi na depresję, nie jest łatwe. Dziś znam to doskonale z drugiej strony. Pracuję jako coach i doradca z wieloma menedżerami. Moim zadaniem jest im pokazać drogę.
Jak wypalenie objawiało się w kontaktach z żoną?
Przestaliśmy rozmawiać. Żyliśmy obok siebie, ale nie z sobą i stwierdziliśmy, że żadnemu z nas nie jest to potrzebne. Na szczęście syn już był dorosły. Więc była to tylko tragedia dla nas obojga. Gdybym miał osądzać: problem leżał we mnie. Zdecydowaliśmy się na rozwód. Potrzebowałem czasu dla siebie. Wyizolowałem się nie tylko z życia rodzinnego, także ze społecznego. Nie potrzebowałem znajomych, kolegów, przyjaciół. To jeden z klasycznych objawów wypalenia.
Pierwszym jego etapem na 12-stopniowej na skali Freudenbergera jest to, że musimy sobie lub komuś coś udowodnić. Wchodzimy w stany obsesyjne, narzucamy sobie zadania i walczymy o ich realizację. Odczuwamy ogromny stres, choć nie ma wcale dla tego obiektywnej przyczyny. W moim przypadku było podobnie. Chciałem, ba – musiałem zrobić karierę, mimo że nikt ode mnie tego nie wymagał.
Ten stan się potem rozwija, powoduje ogromne zmiany osobowości. Zaczynamy się odizolowywać od innych ludzi. Nie zawsze też udaje nam się osiągnąć to, co planowaliśmy, dochodzi do załamania wiary w siebie samego, nasza samoocena staje się coraz niższa. Wpadamy w nałogi, niektórzy szukają ukojenia w seksie. Ja na 12-stopniowej skali osiągnąłem stopień 11. Gdybym osiągnął 12. stopień, pewnie strzeliłbym sobie w łeb. Depresja, załamanie, brak chęci do życia.
Jak panu było bez żony?
Na początku odczułem po prostu wielką ulgą. Mogłem spać, ile chcę i robić, co chcę. Przez trzy, cztery miesiące wcale nie doskwierała mi samotność. Potem już sam chciałem wybudzić się z letargu, nadrobić to, co zaniedbałem przez całe lata kariery. Zorganizowałem zjazd przyjaciół z dzieciństwa w swojej starej szkole podstawowej, w małym miasteczku na Warmii, Jezioranach, w 40. lat po skończeniu szkoły. Nie chciałem być dłużej samotnym, zamkniętym w sobie człowiekiem.
Postanowiłem zaopiekować się tybetańskim 6-letnim dzieckiem, jako Patenschaft (po niemiecku ojciec chrzestny). Płaciłem co miesiąc około 50 euro. Dzięki temu to dziecko mogło chodzić do szkoły. Dla mnie był to wielki krok do resocjalizacji. Potrzebowałem kogoś, o kogo mogę się troszczyć. Wcześniej egoistycznie troszczyłem się tylko o siebie. Moje relacje z ludźmi na tym ucierpiały.
A myślał pan w ogóle o tej dziewczynce?
Bardzo, od czasu do czasu dostawałem od niej listy, w których mi dziękowała. Też do niej pisałem. Wysyłaliśmy sobie zdjęcia.
I?...
Po jakimś czasie w organizacji, w Berlinie, która kierowała kontaktem z tymi dziećmi doszło do bałaganu w bazie danych. Pomylono połączenia sponsor-dziecko i w rezultacie ja otrzymywałem listy od innych dzieci. Po około dwóch latach zrezygnowałem z tego.
Zacząłem dużo czytać. Na początku kryminały, aż doszedłem do filozofii. Dotarłem do Arystotelesa. Dlaczego mnie zainteresował? Szukałem szczęścia, aby wyjść z mojej depresji. Arystoteles poprzez swoje definicje szczęścia zafascynował mnie pojęciem fronesis. To mądrość praktyczna. Droga do szczęścia leży właśnie w mądrości, roztropnym, logicznym myśleniu.
Nigdy nie byłem człowiekiem, który kierował się emocjami, cechował mnie raczej zdrowy rozsądek. To, że mogę dojść do szczęścia poprzez roztropność, było dla mnie wspaniałym odkryciem. Wcześniej myślałem, że ludzie mogą dojść do szczęścia dlatego, że są tak zbudowani, a więc emocjonalni, otwarci.
Gdy dzisiaj analizuję moje kryzysy, widzę wyraźnie, że polegały na tym, że wydarzyło się w moim życiu coś, na co nie miałem wpływu. Wcześniej nie chciałem tego akceptować. Uważałem, że zawsze mogę osiągnąć to, co sobie postawiłem za cel.
Co chcę przez to powiedzieć? Nie oznacza to, że nie powinniśmy mieć celu i do niego dążyć. Ale że musimy znaleźć sobie takie zajęcie, które ma dla nas sens już w drodze do celu. Sama droga musi nam dawać zadowolenie, a nie to, do czego chcemy dojść. Bo inaczej – jeśli nie uda nam się dotrzeć do celu, będziemy prawdziwie nieszczęśliwi. Jeżeli zaś radość sprawia nam sama nasza praca, to nawet jeśli nie uda nam się zdobyć szczytu przysłowiowej góry, wiemy, że nie był to zmarnowany czas.
Moja obecna żona, bo ożeniłem się drugi raz, to absolutnie odwrotny przypadek do mnie. Osiągnęła duży sukces, jest kierownikiem kliniki. Tylko że ona zawsze była pasjonatką swojego zawodu. Dla niej sama praca z chorymi była zawsze wielką frajdą. Przychodzi do domu z radością i opowiada, co przeżyła. Zupełnie inaczej było u mnie. Przychodziłem do domu zmęczony, praca nie sprawiała mi żadnej radości. Chciałem dojść do celu, praca była tylko ciężką drogą do celu. A jeśli nie osiągnąłem tego co chciałem, znaczy że zawiodłem, przegrałem. U mojej żony jest zupełnie inaczej.
Przez codzienny entuzjazm postrzegana jako dobry lekarz i dzięki temu została kierownikiem kliniki. To pasja, a w moim przypadku była to raczej obsesja. Pasja to frajda, przy obsesji musimy coś ciągle robić. Myślę, że nie byłem jednak workoholikiem. Alkoholik, kiedy pije, odczuwa przyjemność. Ja podczas swojej pracy żadnej przyjemności nie odczuwałem. Siedziałem w biurze do 9,10 wieczorem i nigdy nie odczuwałem, że była to przyjemność. To był obowiązek. Moje dzisiejsze motto: robię tylko to, co naprawdę chcę.
A dziś zajmuje się pan coachingiem.
Nie tylko. Wciąż mam firmę Gerso w Niemczech, o której piszę książkę ze znanym polskim psychologiem. Ukaże się za trzy, cztery miesiące. Opowiada o tym, jak zmieniłem firmę. Moi pracownicy pracują sami. Przestałem być szefem, stałem się ich doradcą. Jestem tydzień w Niemczech i dwa, trzy tygodnie w Polsce, gdzie pracuję jako coach i robię to, co lubię. Piszę książki, gram w golfa.
A firma w Niemczech rozwija się doskonale, pracuje praktycznie beze mnie. Ludzie nauczyli się podejmować decyzje, brać za nie sami odpowiedzialność. Są zadowoleni z pracy o wiele bardziej niż kiedyś, gdy wykonywali moje polecenia. Firma przez ostatnie trzy lata zwiększyła swoje obroty i zyski o 100 proc. Jest niewielka, mamy tylko 20 pracowników.
Z czego pan się dziś utrzymuje?
Przede wszystkim z firmy, coaching daje mi tylko zadowolenie, frajdę.
Komu pan doradza?
Właścicielom dużych firm, które mają po 500, albo i 1000 pracowników. Mają bardzo podobne do mnie problemy. Moje własne doświadczenie pozwala mi rozumieć ich sytuację. Skończyłem też roczne szkolenie z coachingu w Niemczech.
Pytam takiego szefa, który kupił sobie samochód za milion zł: no i jak, jest pan szczęśliwy? A z czego tu się cieszyć, odpowiada. Ma cztery koła i jeździ. Tak naprawdę to byłem ostatnio szczęśliwy, jak kupiłem sobie żuka 20 lat temu.
Nie jestem ich doradcą. W coachingu jest dwóch ekspertów. Pierwszym jest klient, to on najlepiej zna swój problem. Ja znam techniki i metody dla ich rozwiązania. W ciągu dwóch, trzech godzin nie jestem w stanie zrozumieć wszystkich niuansów jego sytuacji życiowej. Ale poprzez odpowiednie postawienie pytań jestem w stanie pobudzić go do spojrzenia na te pytania z różnych stron i dojść do decyzji, która będzie jego zadowalała.
Jestem też kimś w rodzaju mentora z punktu widzenia walki ze stresem. Stres to podstawowy przyczyna, który prowadzi do wypalenia zawodowego, zarówno wśród pracowników najemnych jak i przedsiębiorców. Drogi są inne, ale rezultat ten sam. To słynna droga od oczarowania pracą do rozczarowania. W najgorszym przypadku dochodzimy do depresji, która musi być leczona. Wtedy moja rola jako coacha się kończy i moim zadaniem jest przekonać do pójścia do psychoterapeuty lub psychiatry.
Kluczowe jest zrozumienie czym jest stres endogenny. Ze stresem egzogennym czyli zewnętrznym mamy wtedy do czynienia, gdy szef zarzuci nas robotą i nie potrafimy sobie z tym poradzić. Czyli nie zależy on od nas. O wiele gorzej jest, gdy w grę wchodzi stres endogenny, który tak naprawdę obiektywnie nie istnieje, bo rodzi się on tylko w naszej głowie. To jest związane z obsesyjnym podejściem typu: ja coś muszę. To jest najtrudniej zwalczyć. Sami to tworzymy i potrzebujemy dużo czasu, by wycofać się z takiego myślenia. Doskonałym środkiem na zwalczanie tego stresu są techniki oparte na medytacji, uważności, stosowane już od dawna w Niemczech czy USA – pod nazwą Mindfulness Based Stress Reduction.
Pan jest dziś szczęśliwy?
Jest wiele definicji szczęścia. Jestem spełniony. Mi najbardziej podoba się ta arystotelesowska, która liczy sobie już 2,5 tysiąca lat. Szczęśliwym jest ten, kto w sposób zrównoważony jest w stanie spełnić swoje wszystkie potrzeby: materialne, fizyczne, intelektualne. Pod tym względem jestem spełniony, przez długi czas do tego dążyłem.