Szpilki od Manolo Blahnika za niecałe półtora tysiąca złotych, elegancka czarna sukienka Emilio Pucci za trzy tysiące, kremowa – choć to podobno róż – torebka Chanel za 4800 złotych? Nie, nie jesteśmy w Wólce Kosowskiej, ani na jakimś bazarze.
Chosen By to sklep – zarówno tradycyjny butik, zlokalizowany na ulicy Mokotowskiej, jak i sklep internetowy, obejmujący zasięgiem całą Polskę. Można by go określić jako „second hand klasy premium” – w ofercie znajdziemy tylko i wyłącznie topowe marki, od galanterii po biżuterię. I wszystko w cenach średnio od 30 do 70 procent niższych niż w firmowych salonach luksusowych brandów.
O tłumie w Chosen By trudno mówić, o modzie na Chosen By – jak najbardziej. Niewiele klientek trafia do tego sklepu przez przypadek, wiele – wraca do tego sklepu nawet co tydzień. – Raczej starsze niż młodsze, średnio po trzydziestce. Mamy bardzo dużą liczbę stałych klientek, które są kobietami pracującymi. To panie z korporacji, zdecydowane i poszukujące konkretnych rzeczy. One mają świadomość, ile ta rzecz kosztuje w normalnym sklepie i dlatego u nas kupują – opowiada INN:Poland Karolina Bartczak z Chosen By. Przepis na powodzenie jest prosty: klient bogaty nie jest głupi, nie lubi przepłacać.
Częsta kobieca przypadłość
Niskie zarobki, skąpstwo, może małżonki średnio sytuowanych przedsiębiorców spoza Warszawy. Nic z tych rzeczy. Chosen By to dowód na to, że istnieje segment klientów, którzy cenią sobie markę – a i owszem – ale wyśrubowane ceny w markowych salonach uważają za grubą przesadę. – To nie jest tak, że tych pań nie stać na zakup torebki za jedenaście tysięcy złotych. One myślą pragmatycznie: jedenaście tysięcy to bardzo dużo, ale skoro ta torebka jest dostępna za sześć tysięcy, a one chciałyby ją mieć, to świadomie sobie na to pozwalają – kwituje Bartczak.
Oczywiście, są zapewne wśród nich panie, które wymarzyły sobie jakąś torebkę i na nią odłożyły. Są osoby, które dopiero zaczynają pracować, a zakupy w markowym salonie to dla nich wydatek rzędu całej miesięcznej pensji czy nawet oszczędności.
Ale takich jest w Chosen By mniej. – Wiele z nich przychodzi do nas często – zaczyna szefowa sklepu. I za każdym razem, trzask, torebka? – Ależ skądże. Raz torebka, raz jakieś ubranie, jeszcze innym razem jakiś gadżet – śmieje się Bartczak. Niektóre z klientek wpadają raz w tygodniu, ale nie za każdym razem kupują. Zresztą bardzo często stałe klientki tak kupują, jak i sprzedają: nawet jeżeli klientka zaczyna od wstawienia własnych luksusowych „szpargałów”, to za którymś razem zauważy coś dla siebie. I kupuje.
Jak opowiada nam Bartczak, wśród sprzedających są też osoby publiczne – takie, które w jednej kreacji ponownie nie wystąpią, bo inaczej zjadłyby je tabloidy. – Czarny żakiet to nic, ale już kreacja charakterystyczna, to co innego. Takich rzeczy nie zakłada się dwa razy. Poza tym są osoby, które z racji pełnionych funkcji muszą mieć bardzo duże garderoby. A nie wszystko po jakimś czasie można wyrzucić czy oddać znajomym – mówi szefowa firmy.
– A czasami... – tu chwila wahania. – Czasami są to nietrafione zakupy: kupujemy coś, bo nam się wydaje, że będziemy w tym świetnie wyglądać, po czym nigdy tego nie zakładamy. I wtedy to również ląduje u nas. Wiem, że mężczyźnie trudno to zrozumieć, ale u kobiet jest to częsta przypadłość, proszę mi wierzyć. Nawet najrozsądniejsze i najbardziej merytoryczne z nas potrafią dokonać zakupu, czasem bardzo drogiego, który potem okazuje się zupełnie nietrafiony – dodaje.
Chodliwe torby
Zapewne dlatego Chosen By okazał się strzałem w dziesiątkę. Firma powstała już rok temu, ale do czerwca tego roku działała jako Second Choice. Zmiana brandu – „second” tak czy inaczej kojarzy się z „ciuchami” bardziej niż kreacjami – oraz możliwość samodzielnego wystawienia swoich niepotrzebnych ubrań na witrynie sklepu nastąpiły w czerwcu.
I to było kilka świetnych tygodni, nawet mimo tego, że w wakacje Warszawa opustoszała. W ciągu tych kilku tygodni sklep dokonał co najmniej kilkudziesięciu transakcji – bywa, że zrywami. W dni deszczowe ruch w sklepie maleje, za to oglądalność witryny bije rekordy. W dni słoneczne bywa, że zaglądają tylko nieliczni, a potem przychodzą dni, kiedy drzwi trzaskają co chwila. – Przyjeżdżają panie, które trafiły na nas w internecie, ale transakcji chcą dokonać w sklepie. Panie spoza Warszawy organizują sobie jakąś „wycieczkę”.
W sumie trudno się dziwić. Asortyment zaczyna się od drobiazgów po 300-400 złotych, sukienki to przeciętnie nieco powyżej tysiąca złotych, torebki – kilka tysięcy złotych. O dziwo, to te ostatnie sprzedają się najlepiej. – Są mniej problematyczne pod względem przymierzania, a takie kłopoty bywają nawet z butami, bo producenci nie trzymają miary – mówi Karolina Bartczak. – Mamy mnóstwo pytań o torby, próśb o informację, kiedy się pojawią. Panie szukają bardzo konkretnych rzeczy – kwituje.
Moda na luksus z „drugiej ręki” stopniowo dociera do Polski, ale na Zachodzie jest rozpowszechniona. – Butiki z luksusowymi rzeczami są popularne w krajach, w których moda jest silnie zakorzeniona: Berlinie, Londynie, Paryżu i Mediolanie – twierdzi Agnieszka Świst-Kamińska, doradca wizerunkowy i właścicielka Szkoły Męskiego Stylu. – Ceny w takich lumpeksach są o wiele wyższe niż w polskich, ale towar jest wyselekcjonowany. Przykład stanowi made in Berlin i jego sąsiad Pick'n Weight Vintage Store, vintage shop z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście, sklepy te można nazwać luksusowymi lumpeksami. Ale pamiętajmy, że ceny w nich są wysokie i odbiegają od tych w zwykłych lumpeksach – podkreśla.
Jak widać, trend dotarł do Polski – i w sytuacji takiej, jak niedawna decyzja o wycofaniu się marki Burberry znad Wisły – będzie nabierał znaczenia.