Każdemu kto prowadzi firmę, trudno sobie wyobrazić sytuację, że jakaś transakcja nie dochodzi do skutku, bo ktoś wysłał kilka minut za późno faks (tak, mamy rok 2016!). Albo, że kluczowe decyzje, na których podjęcie ma się dwa miesiące, podejmuje się w ciągu kilku godzin przed deadline'em. Tak się jednak dzieje w świecie piłki nożnej. Dwa razy do roku, kiedy kończy się okienko transferowe, następuje istne szaleństwo, które często nie ma nic wspólnego z logiką. Kluby wydają kwoty, których normalnie by nie zapłaciły, na piłkarzy, których normalnie by nie kupiły.
To miał być pewniak – skrzydłowy reprezentacji Polski Kamil Grosicki przejdzie z Rennes do Burnley. Przegląd Sportowy nawet posłał do druku okładkę, na której obwieszczał transfer. Ale kiedy ruszyły maszyny drukarskie, w ostatniej chwili okazało się jednak, że transakcja nie dojdzie do skutku.
Dlaczego tak się stało, choć Anglicy wysłali po Polaka prywatny samolot, a żeby podpisać kontrakt, piłkarz musiał opuścić zgrupowanie reprezentacji. Liczyły się godziny, jeśli nie minuty. Francuski klub najpierw podbił stawkę z 6 do 8 milionów euro. A kiedy Grosicki i włodarze Burnley czekali na potwierdzenie podpisanej umowy z Rennes, Francuzi postanowili jeszcze podbić stawkę. I przelicytowali. Bomba transferowa okazała się niewypałem. Zabrakło czasu na negocjacje. Wybiła północ.
Wartość każdego z 10 najbogatszych klubów piłkarskich świata przekracza miliard dolarów (dane Forbes). Każdy z nich dysponuje budżetami na transfery idącymi w dziesiątki lub setki milionów euro. Nawet na polskim podwórku, w naszej skali, polskie kluby obracają ogromnymi pieniędzmi i bez mrugnięcia okiem potrafią wydać na zawodnika kilkaset tysięcy złotych. Mogłoby się wydawać, że przy tak poważnym biznesie, nie podejmuje się decyzji zbyt pochopnie. Nic bardziej mylnego. W tzw. deadline day, decyzje podejmuje się na ostatnią chwilę.
Żeby zrozumieć, czym jest deadline day, trzeba wiedzieć, że w europejskiej piłce nożnej okienko transferowe, otwiera się dwa razy. Tylko wtedy zawodnicy związani kontraktem mogą zmieniać kluby. W lecie jest to pomiędzy 1 lipca a 31 sierpnia. Zimą, pomiędzy 1 a 31 stycznia (w niektórych ligach 28 lub 29 lutego). Ostatni dzień okienka to istne szaleństwo. Presja czasu, oferty last minute i spektakularne wtopy. Dużo boleśniej niż nasz Kamil Grosicki, przekonał się o tym w zeszłym roku bramkarz Manchesteru United i reprezentacji Hiszpanii, David de Gea. Jego przejście do Realu Madryt zostało wstrzymane przez UEFA. Faks z potwierdzeniem przyszedł do związku kilka minut po północy.
Deadline day jest to jednym z najbardziej emocjonujących dni nie tylko w gabinetach prezesów klubów i biurach menedżerów piłkarskich. Szaleństwo jest też udziałem redakcji sportowych. Do północy (a nawet dłużej, bo jak widać, czasem najciekawsze sytuacje dzieją się już po deadline) trwa gorączkowe przeszukiwanie Twittera, który dla środowiska piłkarskiego jest najważniejszym portalem społecznościowym, śledzenie najdrobniejszych wskazówek, na czyim zdjęciu widać detal zdradzający jakiś szczegół, kto zamieścił niejednoznaczny komentarz, telefony do zaprzyjaźnionych menedżerów, trenerów i zawodników. Bo czasem oferta marzeń, jak ta za Kamila Grosickiego, pojawia się dosłownie na kilka godzin przez zamknięciem się okienka.
W tym roku ofiarą negocjacji last-minute padła choćby szczecińska Pogoń. Stało się to zupełnie niespodziewanie. A wszystkiemu winne jest francuskie Bordeaux, które ostatniego dnia okienka transferowego złożyło korzystną (1 mln euro) ofertę Legii Warszawa za Igora Lewczuka. Klub z Łazienkowskiej ją przyjął i, aby załatać powstałą po sprzedaniu stopera dziurę, wykupił z Pogoni Jakuba Czerwińskiego. Szczecinianie nie zdążyli już zareagować. Na znalezienie zastępcy zabrakło czasu.