
Zaledwie kilkadziesiąt godzin po tym, jak lekarze demonstrowali na ulicach Warszawy, ministerstwo zdrowia ma już projekt przepisów o płacy minimalnej w służbie zdrowia. Problem w tym, że dalece odbiega on od oczekiwań środowiska lekarskiego, jego realizacja będzie sporo kosztować, a na dodatek nie wiadomo, kto miałby te pieniądze wysupłać.
REKLAMA
Proponowane przez resort Konstantego Radziwiłła stawki wydają się być krokiem w dobrą stronę: do 2021 r. lekarze mieliby zarabiać minimum 4800 złotych, ci bez specjalizacji – 3900 złotych, pielęgniarki i położne – 3200 złotych, na koniec są też technicy medyczni – 2400 złotych.
Tyle że lekarze chcieliby więcej, znacznie więcej. Proponowane przez nich stawki to trzykrotność średniej krajowej, a więc 11,7 tys zł, a dla rozpoczynających specjalizację rezydentów i pielęgniarek – dwukrotność, 7,8 tys. zł.
To niebagatelne pieniądze. Gdy policzyć koszty wprowadzenia zmian, projekt rządowy kosztowałby budżet państwa od 6 do 7 mld złotych, a propozycje lekarzy – od 21 do 25 mld zł. Z czyjego budżetu miałyby popłynąć te środki? – tego już resort nie wyjaśnia.
Menedżerowie szpitali są zgodni: jeżeli z budżetu szpitali (które dziś płacą wszystkim poza lekarzami rezydentami), to placówki te znajdą się w opałach. Dla tych w najgorszej sytuacji, byłby to gwóźdź do trumny. Dla tych, które z trudem wychodzą na plus, byłoby to zepchnięcie do grupy zadłużonych.
Jak twierdzi Jakub Szulc, były wiceminister zdrowia, obecnie konsultant EY, wynagrodzenia pochłaniają dziś 40-60 proc. tego, co szpitale otrzymują od NFZ – pokrycie tych wydatków oznaczałoby wyższą wycenę usług, a tymczasem większość wycen w tym roku została obniżona. Innymi słowy, lekarze wymieniają ciosy z resortem, ale walka wydaje się być z góry przegrana.
Źródło: Gazeta Prawna
Napisz do autora: mariusz.janik@innpoland.pl
