„Umowy, zawierane z lekarzami, nie są kontraktem dwóch równoprawnych podmiotów. To raczej dyktat. A rząd – ani ten, ani poprzedni, ani żaden inny – nie zrobił nic, by tę sytuację zmienić” - mówi nam po tragicznym wypadku w Białogardzie wiceszef Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarz, Zdzisław Szramik. Jego opowieść o realiach pracy lekarzy mrozi krew w żyłach.
44-letnia anestezjolog ze Szpitala Powiatowego w Białogardzie zmarła w poniedziałek wieczorem. Prawdopodobnie zawał serca – skwitowano w oficjalnych doniesieniach, policja wykluczyła udział osób trzecich.
Szpital – no cóż, umył ręce. – Pani doktor nie była naszym pracownikiem. Prowadziła działalność gospodarczą, dlatego czas pracy organizowała sobie samodzielnie. Zupełnie inna sytuacja byłaby, gdyby była naszym pracownikiem i my nie przestrzegalibyśmy kodeksu pracy. Przepisy w tym przypadku nie zostały naruszone – podsumował doniesienia o tragicznym wydarzeniu.
Szpital miał ostatnio więcej kłopotów: kilka dni wcześniej ze względu na braki kadrowe zamknięto tamtejszy Oddział Intensywnej Opieki Medycznej. Pacjenci wylądowali w Kołobrzegu i Koszalinie. Były wakacje, dwa czy trzy zabiegi anestezjologiczne dziennie. Prawdopodobnie morze kawy...
Rosyjska ruletka
A to dopiero wierzchołek góry lodowej. – Odpowiedzialny jest system, który powoduje, że lekarze własnym zdrowiem łatają dziury i gaszą pożary. Parę lat temu coś takiego stało się w Głubczycach – mówi INN:Poland wiceprzewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, Zdzisław Szramik.
Rzeczywiście, anestezjolog, który zmarł w 2011 r. w Głubczycach, był na dyżurze już piąty dzień. – Byliśmy wówczas w tej sprawie u ówczesnej minister zdrowia, Ewy Kopacz. Powiedziała, że to nie miało związku z pracą i nie ma najmniejszego znaczenia – kwituje Szramik. Według niego, problem rzeczywiście ma charakter systemowy, choć o oficjalnej statystyce nie sposób mówić. – Wiemy, że to zjawisko powszechne. Wiemy, że nie chodzi o jedną czy dwie osoby w skali kraju, tylko tysiące przypadków, kiedy ludzie dyżurują po kilka dób pod rząd – podkreśla związkowiec.
Ba, gdyby to jeszcze było tak, że lekarze biorą na siebie ten ciężar na własną rękę czy żeby zarobić jakieś większe pieniądze. – Mówił, że to nie do końca jest jego wybór. Na pytanie, z jakich przyczyn pełni tak długie dyżury, odpowiadał, że nie zawsze mamy w życiu wpływ na wszystko – opowiadał mediom kolega zmarłego anestezjologa z Głubczyc. O co chodzi? Lekarze wiedzą. – Niektóre kontrakty są zawierane świadomie i dobrowolnie. To rosyjska ruletka ze strony tego, kto podpisuje – mówi Szramik. – Ale bywa, że nie jest to jednak równoprawna umowa podpisana przez dwa podmioty, tylko właściwie dyktat: umowa sporządzona zupełnie jednostronnie, często niezgodnie z prawem pracy i kodeksem cywilnym – dodaje.
Wiceszef OZZL sugeruje, że może to być nawet co drugi taki przypadek. – Dostaje się wypowiedzenie, potem proponują kontrakt polegający na prostym przeliczeniu pensji pracownika na potrzeby działalności gospodarczej. I tak się tworzy kontrakt – mówi.
Co nie znaczy, że dyrektorzy szpitali chwalą sobie sytuację. Większość zdaje sobie sprawę, że półprzytomny specjalista na dyżurze, to zagrożenie dla wszystkich – w pierwszej kolejności pacjentów. Ale wokół tych kilkudniowych dyżurów panuje jakiś rodzaj zmowy milczenia.
Pod presją
Dlaczego zmowy milczenia? Otóż, w Polsce, jak i w całej Unii Europejskiej, obowiązują stosowne przepisy, limitujące pracę lekarzy. Tyle że placówki znajdują sposoby, żeby je obejść. Jesteś lekarzem na etacie? Dla ciebie jest zatem klauzula opt-out: pisemne oświadczenie pracownika dyżurującego, czyli najczęściej lekarza, ze zgodą na pracę w wymiarze przekraczającym przeciętnie 48 godzin na tydzień w przyjętym okresie rozliczeniowym. Wystarczy podpis pod taką klauzulą i ustalenie rzeczywistego wymiaru czasu pracy lekarza staje się niemożliwe.
Równie niemożliwe jest w przypadku lekarza, który podpisał kontrakt i stał się "samodzielnym przedsiębiorcą", świadczącym usługi na potrzeby szpitala. Tak było zapewne w Białogardzie. W tym przypadku, jak to ujął szpital "czas pracy organizowany jest samodzielnie". – Taka jest praktyka, ja od lat próbuję uświadamiać, że jest to sprzeczne z prawem – mówi nam Czesław Miś, lekarz z Nowego Sącza, który w 2006 roku wygrał precedensowy proces, udowadniając, że za dyżury brane powyżej 48 godzin pracy w tygodniu należą się dni wolne. – Dyrektywa o czasie pracy dotyczy wszystkich zatrudnionych. Naszym zdaniem w jej tłumaczeniu na język polski jest błąd, dzięki któremu może dochodzić do nadużyć – dodaje.
Według niego, taki lekarz podlega naciskom. – Jest pozbawiony wszelkiej osłony socjalnej, podlegają wielkiej presji. Nie wiem, czy wszyscy ci, którzy pracują w takim wymiarze godzin, nie robią tego pod presją – dorzuca.
– A władze świadomie to tolerują. Nie zrobiono nic w ochronie zdrowia, by to zmienić – kwituje Szramik. OZZL chce objęcia lekarzy limitami czasu pracy, analogicznie, jak jest to w przypadku kierowców. Ale ich apele uderzają ponoć w ścianę. W ten sposób błędne koło się zamyka.