
Robert Rutkowski, znany specjalista od uzależnień, stawia mocne tezy, ale nie ma problemów, by je udowodnić. W rozmowie z INNPoland.pl opowiada o uzależnieniu od pracy, a także dlaczego przejście z szefem na "ty" może być groźne.
REKLAMA
Psychoterapeuta Robert Rutkowski nie jest typem człowieka, który owija w bawełnę. Ten znany specjalista od uzależnień wali prosto z mostu, nie boi się stawiać mocnych tez. A na ich poparcie potrafi sięgnąć zarówno do naukowych dowodów, jak i do własnej praktyki. Spotykamy się w jego gabinecie w samym centrum Warszawy.
Przychodzą do Pana ludzie uzależnieni od korporacji?
Tak. Przykład? Sesja sierpniowa. 35-letnia kobieta, która przychodzi do mnie z problemem uzależnienia od alkoholu i marihuany. Okazuje się, że od stycznia nie pracuje w korpo. I od tego czasu do sierpnia jest na głodzie. Ale takim fizycznym, jaki mają pacjenci po odstawieniu amfetaminy albo heroiny. Typowy zespół abstynencyjny, rozchwiana emocjonalność, brak możliwości skupienia się i próby łagodzenia tego przez alkohol. Takich ludzi mam mnóstwo.
Na czym polega mechanizm syndromu odstawienia?
Nie jest niczym innym jak wariacją syndromu sztokholmskiego. Polega on na tym, że relacja ofiary z katem staje się emocjonalna. Przez kilka miesięcy żyjemy w ciągłym lęku, poziom emocji staje się silny, mózg jest cały czas zalewany, żeby nie zwariował.
Czym zalewany?
Mózg w czasie wykonywania pracy zasila nasz organizm całą paletą różnych „smakołyków”, neurohormonów przyjemnych w swoim działaniu. I to jest źródłem eustresu, czyli pozytywnego. Ale dawki, które dostaje mózg, znacznie przekraczają granice „dobrego stresu”.
Stres może być pozytywny?
W przestrzeni publicznej jest dużo mówienia o stresie jako zjawisku negatywnym. A tak naprawdę bez niego byśmy nie wstawali z łóżka. Pewien poziom jest potrzebny, żeby zacząć działać. Człowiek ma naturę lenia. Lubimy chodzić na skróty. Cały rozwój cywilizacji polega na tym, że lenistwo człowieka mobilizuje go do wymyślania skrótów. Wynalazki sprawiają, że stajemy się coraz mniej aktywni, zarówno intelektualnie, jak i fizycznie. Redukujemy się do minimum.
Wróćmy do uzależnienia od pracy…
Często ludzie starają się potraktować pracę jako to miejsce, w którym nie tylko zarobią pieniądze, ale będą się genialnie, fantastycznie czuć, bawić. Na bazie takiego założenia idziemy na imprezę z ludźmi z pracy, wyjeżdżamy na urlop z ludźmi z pracy. Ja z psychologicznego punktu widzenia uważam, że to duży błąd. Redukujemy wtedy sferę społeczną.
Czyli to jest niepokojący sygnał, gdy nagle odsuwają się od nas znajomi?
Każde uzależnienie diagnozuje się tak samo. Najpierw człowiek umiera społecznie. Dopiero później pojawiają się objawy zdrowotne. Ale najpierw zawsze cierpi relacja z żoną, rodziną, przyjaciółmi. Najpierw pęka właśnie to. Bez względu na to, czy chodzi o substancję czy zachowanie. Ale pracoholizm de facto też jest związany z produkcją hormonów w mózgu.
Mógłby pan wyjaśnić sam mechanizm?
Jak mamy emocjonalny stosunek do pracy, jak zaczniemy sobie nią kompensować nasze deficyty, to jest prosta droga do tego, żeby się uzależnić. Jeśli czynności, które mamy wykonywać zarobkowo mają być kołderką, która ma przykrywać jakieś nasze kompleksy, nasze niedoskonałości, niezbyt miłe doświadczenia. Przypomina mi się krótkie zdanie amerykańskiego psychiatry, który powiedział, że najbardziej wymowną oznaką bycia ofiarą firmy, jest traktowanie jej jak kochanki lub przyjaciela.
Kochanki?
Mam teraz przed sobą jednego z dyrektorów dużej firmy. Kiedy wyjeżdża w częste delegacje, jego żona czuje się tak, jakby jechał do kochanki. On nienawidzi tych wyjazdów, ale musi w tym uczestniczyć. To jest niesamowicie traumatyczne, bo z punktu widzenia symptomów, to wygląda tak, jakby jechał do kochanki.
A gdzie jest granica przyjaźni w korporacji? Przecież musimy mieć dobre relacje.
Tak. Ale to nie znaczy, że przyjacielskie. To jest duża doza naiwności, jeśli chcemy szukać przyjaźni w pracy. Bez względu na to, czy jest to korpo czy warzywniak. To zawsze jest duże niebezpieczeństwo.
To też pułapka?
W naszym kręgu kulturowym etapowość przechodzenia na ty jest pewnym filtrem. Zaczyna się od „Szanowny Panie”. Potem „Panie Robercie” jest etapem przejściowym do mówienia sobie na ty. A to przechodzenie gremialne na mówienie po imieniu służy temu, żeby łatwiej było opieprzać, manipulować. Łatwiej szefowi wpływać na decyzje, jeśli komunikuje się per ty. A jeśli człowiek jest zakompleksiony, z deficytami, gdzieś ma miejsce parkingowe i kredyt na 40 lat, a nagle wszyscy są jego przyjaciółmi, to jest zaczadzony. Jest niewolnikiem i tego nie widzi. Jest zaślepiony, odurzony namiastką przyjaźni.
Ale praca jest też ważnym elementem życia społecznego? Powinniśmy tak się odcinać?
Ja jestem zwolennikiem zasady, że jest czas pracy i czas zabawy. Jeśli chcę zachować równowagę, to o godzinie 17.00 ja szukam klawisza OFF. Najśmieszniejsze jest, że jak mam w swoim gabinecie biznesmenów wysokiego szczebla, pytam się czy potrafią wyłączyć telefon. Słowo honoru, ludzie nie potrafią tego zrobić. Ten telefon jest cały czas podłączony do sieci. Wyłączany jest tylko w samolocie.
Jesteśmy cały czas podłączeni do zasysania informacji. To sprawia, że jesteśmy w ciągłym stand-by. A to oznacza ciągłą produkcję kortyzolu. Przysadka mózgowa wysyła komunikat do nadnercza, które produkuje hormon stresu. Żyjemy w takiej rzeczywistości, że poziom stresu jest przekraczany.
To specyfika dzisiejszej epoki?
Już Alvin Toffler w „Szoku przyszłości”, książce z lat 50. XX wieku, napisał, że przyjdą takie czasy, że człowiek w zetknięciu z cywilizacyjnym szaleństwem przestanie wyrabiać. Te czasy właśnie nastały. I to nie jest mój wymysł, Wystarczy popatrzeć na statystyki WHO. Mniej więcej od roku 2001-2002 krzywa chorób psychicznych lawinowo rośnie na całym świecie.
Dlaczego tak się dzieje?
Jeśli porównać głowę człowieka średniowiecznego i dzisiejszego, to czy coś się zmieniło anatomicznie, antropologicznie? Nie. A ten człowiek ze średniowiecza przyjmował w ciągu całego swojego życia tyle informacji, ile dziś dostajemy w ciągu jednego dnia. Teraz jest całe spektrum takich działań, jak mindfulness, czyli uważna obecność kładzie nacisk na odcięcie się od bodźców. Trzeba umieć odciąć się od newsów. Tego wglądu w siebie nikt za nas nie zrobi.
Korporacje też taką bańkę tworzą?
Tak. Budują dla pracowników całe miasteczka. Tam jest wszystko. Jak ktoś chce uciec, to idzie do pobliskiej restauracji, po drugiej stronie ulicy, żeby nie jeść w tej stołówce, w której się wszyscy na obiadku spotykają. To jest próba ochrony siebie. Takie miasteczka to ruchome piaski. To zasysa.
Mówi pan o campusach, które wyznaczają teraz trendy w relacji pracodawca-pracownik!
Bo bywałem w takich miejscach jako wykładowca w szkołach biznesu. Ja to na własne oczy widziałem, to jest absolutna paranoja! Jest tam przedszkole, jest żłobek, jest stołówka, biblioteka, siłownia, pakiety medyczne… Ci ludzie mogą tam wejść i mieszkać. To jest Orwell. Absolutny Orwell. To jest odhumanizowanie pracy do niebezpiecznego poziomu. Z punktu widzenia korporacji, liczy się tylko zysk. Wszystkie komunikaty, że „jesteś dla nas ważny” są kłamstwem. Po co są baseny, siłownie w firmach? To nie dlatego, że korpo jest takie dobre. Tu chodzi o to, żeby uniknąć karoshi – śmierci z przepracowania.
Celowe działanie?
Polityka korporacji ma na celu tak naprawdę człowieka uzależnić. Pieniądze, które płacą, nie są takie, że powinny nam odebrać rozum. Ale za to jest mnóstwo benefitów, które działają jak jednoręcy bandyci. Oprócz przelewu na konto, mamy darmowego laptopa, darmowy samochód, jakieś bezsensowne karty lojalnościowe, jakieś zniżki, pakiety. Gdybyśmy dostali te pieniądze do ręki, to byłoby nas na to stać. Ale korporacji opłaca się nas oszołomić, żeby dać wyjątkowe poczucie zaopiekowania przez firmę.
Oszołomić?
Jak przyjrzymy się kasynom, to jest bańka pełna bodźców. Jest dużo bodźców, seks, alkohol. Chodzi o to, żeby odciąć od świata. To prowadzi do uzależnienia behawioralnego. To jest podobnie jak z hazardem. Hazardzista gra nie po to, żeby wygrać. W tym czasie, kiedy jestem w grze, chcę odciąć się od uciążliwej żony, problemów z bankiem… Tak samo w pracy.
Co zatem zrobić, żeby nie zwariować?
Podstawową umiejętnością, którą polecam, jest zamienić słowo „muszę” na „chcę”, a „powinienem” na „mogę”. Próbować sobie zamienić informacje, żeby zmniejszać poziom kortyzolu. Te słowa „muszę”, „powinienem” to są kody, które mózg wyłapuje i natychmiast reaguje przysadka. Głównym problemem większości prezesów, dziennikarzy, ludzi aktywnie żyjących, jest to, że wszyscy mają długotrwale podwyższony poziom kortyzolu wielokrotnie ponad normę.
Napisz do autora: tomasz.staskiewicz@innpoland.pl
