Rynek się nie cacka i nie oszczędza start-upów. Liczby mówią same za siebie – aż 95 proc. z nich nigdy nie osiągnie progu rentowności. I co z tego? W miejscu jednej ściętej głowy pojawią się kolejne dwie. – Taka wola walki i pomysłowość, nie zważając na ogromne prawdopodobieństwo porażki, jest piękna. Przecież wszyscy wiemy, że uda się garstce – mówi w rozmowie z INN:Poland słynny żeglarz Mateusz Kusznierewicz, ambasador tegorocznej edycji Chivas The Venture.
Komu jest bardziej pod górkę w biznesie – start-upowi czy zawodnikowi po zakończeniu kariery sportowej?
W tym roku skończyłem 41 lat. Jestem spełnionym sportowcem i czynnym przedsiębiorcą. Mam duże doświadczenie zarówno w sporcie, jak i biznesie. Widzę wiele podobieństw między tymi światami na różnych etapach działania. Muszę jednak stwierdzić, że na wolnym rynku jest trudniej.
A jednak...
Chodzi o to, że sukces jest trudny do uchwycenia.
No jak to? Grunt, by bilans był dodatni.
Nie zawsze. Wszystko zależy od tego, jakie cele i oczekiwania stawia przed sobą przedsiębiorca. Nie ma co długo szukać przykładów. Popatrzmy choćby na mój projekt ZOOM.ME (przy. red. – cyfrowa ramka, do której zdjęcia można wysłać prosto ze smartfona). Ruszyliśmy z pomysłem dwa lata temu. Na polskim rynku poszło nam bardzo dobrze. Sukces? Tak. Ale nie do końca. Moje plany i oczekiwania sięgały daleko poza granice Polski. Nie ma więc we mnie przekonania, że projekt się w pełni udał. Tymczasem w sporcie definicja sukcesu jest prosta: albo jesteś na piedestale, zdobywasz medal, albo poza. Jest jednak jedno ale.
?
W świecie żeglarstwa poza twoją kontrolą znajduje się o wiele więcej kluczowych dla rezultatu czynników. Jak na przykład – zmiany wiatru, nastroje sędziów, nagły atak choroby morskiej czy – zupełnie abstrakcyjnie – wieloryb, któremu zdarza się pomylić łódź z samiczką.
A w biznesie?
Wiele zmiennych da się przewidzieć. Prognozowanie to przecież potężna gałąź biznesu. M.in. dzięki temu masz większą szansę na sukces. Zwykle wiemy, czego się możemy spodziewać po rynku i po konkurencji.
Dlaczego tak wielu byłych sportowców doznaje porażek biznesowych?
Życie sportowca na emeryturze bywa trudne. Znamy wiele tragicznych losów byłych zawodników. Nawet mistrzów. Trudno się jednak dziwić, bo przez całe życie sportowcy są uczeni funkcjonowania w ramach wąskiego odcinka rzeczywistości. Naszą pracą jest pasja sportowa i to na niej jesteśmy skupieni w stu procentach. Przejście do normalnego świata może boleć. Dlatego wielu zawodników wybiera karierę trenera czy działacza sportowego, woli nie opuszczać swojego środowiska, swojej strefy komfortu.
Ale Ty nie miałeś problemu ze zmianą zawodu.
To prawda. Wszystko dlatego, że w żeglarstwie, które jest bardzo kosztownym sportem, musiałem co chwila zakładać szaty start-upowca. Od początku walczyłem o fundusze dla siebie.
Jak to? A Polski Związek Żeglarski?
Pomagał, ale miał ograniczone możliwości. Z tego źródła dostawałem co najwyżej jedną trzecią potrzebnych mi środków. Reszta – to już kwestia mojej zaradności, przedsiębiorczości i sprytu. Nieustannie myślałem o tym, jak pozyskać sponsorów. Tu konieczne są dalekosiężne strategie i odwaga.
Odwaga?
Oczywiście. Pamiętasz mój skok do wody w Atenach? Tak bardzo cieszyłem się z… trzeciego miejsca. Z punktu widzenia sportowca to była absurdalna sytuacja. Proszę sobie wyobrazić – złoty olimpijczyk skacze z radości, bo ma brąz. Zdecydowałem się jednak na ten krok z pełną premedytacją w chwili, gdy zrozumiałem, że nie zdobędę złota. Pomyślałem kilka kroków do przodu: tym razem nie poszło najlepiej, ale następne w kolejce są igrzyska w Pekinie. Będę potrzebował jeszcze więcej środków, a pieniądze, jak powszechnie wiadomo, lubią ludzi sukcesu. Muszę więc przekonać wszystkich dookoła, że brązowy medal to wielki sukces. No i skoczyłem z radości do wody.
Opłaciło się?
Tak. Udało się zebrać nawet więcej funduszy niż potrzebowałem. Podobnie jest w biznesie. Również potrzebna jest odwaga, by wyjść z pomysłem w świat czy obronną ręką wyjść z konfrontacji z krytykami.
Sama odwaga wystarczy?
Człowieka sukcesu charakteryzują wysoka dyscyplina wewnętrzna, systematyczność, zaangażowanie poparte ciężką pracą. Tego nauczył mnie sport. Kolejna ważna rzecz to planowanie. Gdy już postawisz cel, warto stworzyć szkic drogi, która będzie prowadziła do jego realizacji. Najlepiej kilka, na wypadek, gdyby jedna z nich okazała się ślepą uliczką.
Wreszcie ważna jest umiejętność motywowania siebie i innych, zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych oraz odpowiednia komunikacja. Dotyczy to relacji z pracownikami, jak i poza firmą. Warto nauczyć się słuchać w odpowiedni sposób, wyciągać wnioski i wygaszać potencjalne konflikty.
Otoczenie ma w zwyczaju podchodzić do start-upów tak: „Usiądź, synku, wygodnie. Zaraz cię nauczę życia”. A może też mają coś mądrego do powiedzenia?
Nie mam poczucia, że przemawiam do kogoś z pozycji osoby, która wie lepiej. Ja tylko dzielę się doświadczeniem i chętnie posłucham rad innych. Osobiście podziwiam polskich start-upowców. To jest taka wola walki i pomysłowość, nie zważając na ogromne prawdopodobieństwo porażki. Przecież wszyscy wiemy, że uda się garstce.
Masz swoje ulubione typy?
Najszybciej wiosłować muszą start-upy ukierunkowane nie tylko na zarabianie i wzrost, lecz przede wszystkim na rozwiązanie społecznych problemów. Chodzi o tzw. szlachetne biznesy. To jest dopiero wyzwanie: obronić rynkowe pozycje, wyjść na plus finansowo i jednocześnie przyczynić się do tego, że tego dobra na świecie będzie odrobinę więcej. Dlatego bardzo się cieszę, że w tym roku jestem ambasadorem drugiej edycji globalnej inicjatywy Chivas The Venture, skierowanej na wsparcie start-upów ze społeczną misją.
Na czym dokładnie polega konkurs?
Jest to ogólnoświatowy konkurs, w którym biorą udział start-upy z 32 państw. Najpierw są krajowe eliminacje, później finał, który odbędzie się w Nowym Jorku. Tam właśnie zostaną rozdysponowane nagrody o łącznej wartości... 1 mln dolarów. Robi wrażenie, prawda?
No ba...
Ale to nie koniec. Na finalistów Chivas the Venture czeka również specjalna nagroda – dedykowane warsztaty z mentorami. Powiem tak: dla początkujących przedsiębiorców taki mentoring czy feedback ze strony największych autorytetów z branży jest wart kilkadziesiąt tysięcy złotych. Wiedza i doświadczenie – to największa wartość.
Kto może aplikować?
W ubiegłym roku dostaliśmy aż sto zgłoszeń. W gronie finalistów znalazł się Migam, który pomaga osobom słabosłyszącym bądź niesłyszącym komunikować się z otoczeniem. Oferuje innowacyjną w skali światowej usługę połączeń wideo z tłumaczeniami języka migowego. Nie oznacza to jednak, że przyjmowane są wyłącznie zaawansowane projekty. Wymogiem jest, by start-up istniał nie dłużej niż trzy lata. Aplikować mogą także osoby, które znajdują się na początku drogi. Najważniejsze to użyteczność społeczna w każdym ujęciu – bądź to ekologia czy lepsza jakości życia osób potrzebujących.
Do kiedy można zgłaszać się do konkursu?
Zgłoszenia są przyjmowane do 14 grudnia. Nazwisko zwycięzcy polskiej edycji poznamy już w styczniu. Więcej szczegółów z pewnością znajdziecie na stronie konkursu.
No właśnie, my ciągle o zwycięstwach, a co z porażkami? Są chlebem powszednim dla osób, do których skierowany jest konkurs.
O porażkach trzeba wiedzieć dwie rzeczy. Są nieuchronne i bardzo potrzebne.
Dlaczego?
Wiele zwycięstw w życiu odniosłem, ale nic mnie tak nie ukształtowało jak porażka.
Co robisz w chwili porażki, by nie popaść w autodestrukcję?
Idę do sklepu i kupuję zeszyt, taki 32 strony wystarczy.
Po co?
Kreślę analizy – zapisuję wszystkie dobre decyzje, jak i te, które stały się przyczyną mojej porażki. Ostatnie podkreślam fluorescencyjnym flamastrem tak, by nigdy już nie popełnić błędu.
Pamiętasz swoją największą porażkę?
Wciąż jestem zły sam na siebie za nieostrożność, jaką się wykazałem, podpisując pewną umowę partnerską. I nie chodzi nawet o te słynne drobne druczki. Po prostu naiwnie założyłem, że będę miał do czynienia wyłącznie z uczciwymi partnerami. Zabolało finansowo. Będę o tej sytuacji długo pamiętał.
Natomiast jeżeli chodzi o sport, to najtrudniej mi było po igrzyskach w Sydney, gdzie zająłem czwarte miejsce, a przecież byłem już mistrzem olimpijskim, Europy i świata! To był dla mnie prawdziwy cios. Mój ówczesny zeszyt porażki był chyba najgrubszy. Najpierw analizowałem we własnym zakresie, później ruszyłem po opinie do innych osób. Pytałem, co zrobiłem źle.
I długo tak?
Kilka miesięcy. To była naprawdę cenna lekcja.
Jaki los spotyka twoje zeszyciki?
Przechowuję je w specjalnej szufladzie. Od czasu do czasu po nie sięgam. Gdy wracam pamięcią do tych wydarzeń, rozumiem, jak bardzo złym doradcą są emocje. Wyznaję zasadę w życiu – nigdy nie podejmuję decyzji pod wpływem emocji. Zawsze warto odczekać. W innym przypadku zrezygnowałbym z kariery sportowej na wiele lat przed medalami olimpijskimi.