Na wysokości Ziemi znajdzie się dziura koronalna: połączenie wyrzutów plazmy z rozbłyskami, które gwałtownie zmienia parametry wiatru słonecznego. Ten powieje w stronę naszej planety, zaburzając jej pole magnetyczne, co odbije się na działaniu urządzeń elektrotechnicznych, a w najlepszym przypadku – naszym samopoczuciu. Niemal pół wieku temu taka burza magnetyczna niemal wywołała konflikt nuklearny.
Jak informuje spaceweather.com, trwająca burza magnetyczna to efekt wyrzutu masy w obszarze korony słonecznej, do którego doszło 14 stycznia, a który dotarł do naszej planety wcześniej, niż się spodziewano, bo już w nocy z 17 na 18 stycznia. Chmura plazmy może "zahaczyć" o naszą planetę.
Skutki burzy słonecznej odczuwaliśmy głównie w czwartek i możemy je odczuwać dzisiaj – w piątek (19 i 20 stycznia).
Ból głowy, rozdrażnienie, nieumiejętność skoncentrowania się na czymś, niemożność zaśnięcia – dziś czeka was naprawdę ciężki dzień. Ucieszą się co najwyżej Finowie i Norwedzy, bo będą mogli napawać się widokiem imponujących zórz polarnych. I trudno się dziwić, przenikający nasze otoczenie wiatr słoneczny rozpędzi się do 550 km na sekundę.
Wasze dolegliwości, a zwłaszcza rozdrażnienie, spotęgują inne konsekwencje burzy magnetycznej. Przede wszystkim w tak wyjątkowych sytuacjach zwykła „siadać” elektronika, którą wypchnęliśmy na okołoziemską orbitę: wieszać się mogą usługi telefonii komórkowej, telewizja satelitarna, systemy nawigacji oparte na GPS. Jeśli kiedyś ziści się wizja Elona Muska czy Marka Zuckerberga, by internet był dostarczany z krążących nad Ziemią satelitów lub poruszających się na krawędzi atmosfery dronów – nawet przeczytanie ostrzeżeń w sieci będzie utrudnione.
Niemal dokładnie pięćdziesiąt lat temu burza magnetyczna nieomal doprowadziła do przekształcenia zimnej wojny w całkiem gorącą: bo nuklearną. 18 maja 1967 roku na Słońcu zaczęła się feeria rozbłysków, które trwały przez kolejnych kilka dni. 23 maja 1967 r. zaczęły siadać systemy radiolokacyjne i radarowe na Alasce, Grenlandii i w Wielkiej Brytanii. Jak twierdzą amerykańscy historycy w artykule opublikowanym na łamach magazynu „Space Journal”, sztabowcy USA uznali, że nagła seria awarii jest zapowiedzią atomowego ataku ze strony ZSRR.
W błyskawicznym tempie na pokład amerykańskich samolotów strategicznych załadowano broń nuklearną – piloci czekali tylko na zielone światło do startu. W ostatniej chwili konfliktowi mieli zapobiec meteorolodzy zatrudnieni w NORAD, Dowództwie Obrony Północnoamerykańskiej Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej. - Gdyby ci faceci nie zainwestowali dosyć wcześnie w systemy prognoz słonecznych i geomagnetycznych, rezultaty tamtej sytuacji mogłyby być fatalne – przyznaje Delores Knipp z University of Colorado.