Buty Emu to absolutny fenomen na rynku. Modowi guru przeżywają koszmar, gdy patrzą na ich stylistykę i mówią, że buty są po prostu brzydkie. Nie wiadomo nawet, czy lubi je ich producent, zajmują one bowiem jedno z ostatnich miejsc w firmowym katalogu. Klientki najwyraźniej nic sobie z tego nie robią i masowo je kupują. Jedno jest pewne: Emu to jedna z chętniej podrabianych marek.
– Nie znam kobiet, które noszą EMU i uważają je za ładne – powiedziała w rozmowie z natemat.pl Ewa Morka, projektantka mody.
– Ładne jest to, co się komu podoba. Ja nie mówię, że wszyscy mają się nimi zachwycać – odpowiada w rozmowie z INN:Poland Agnieszka Kruk z polskiego przedstawicielstwa Emu Australia. Jest jednak jasne, że firma ma z nimi problem. Nie przypadkiem w firmowym katalogu wylądowały na ostatniej stronie.
W Polsce przyjęło się, że każdy model buta z kożucha to „emu”. W rzeczywistości jest to nazwa australijskiej firmy obuwniczej. Zaistniała na światowych rynkach dzięki modelowi Stinger – to właśnie uwielbiane przez jednych, a znienawidzone przez drugich „żółte buty”.
– Firma wprowadza różne linie – buty wodoodporne, buty z membraną, staramy się o tym mówić w reklamach, pisać, prowadzimy szkolenia w sklepach. Ale pewnie już zawsze będzie tak, że patrząc na but z kożucha – czyli model Stinger, ludzie będą mówili „emu”. Niestety nazywają też tak te z supermarketu po 19,90 zł – mówi Agnieszka Kruk, polski przedstawiciel Emu Australia.
Są brzydkie? Mają równie dużo uroku, co góralskie kapcie? Kwestia gustu. W takim razie za co lubią je klientki? Otóż but Emu Stinger nie jest kawałkiem niedbale zszytej skóry. Wszystkie użytkowniczki podkreślają, że obuwie jest bardzo wygodne. Podeszwa złożona jest z czterech warstw, dwie zewnętrzne to pianka EVA, zapewniająca elastyczność i antypoślizgowa guma, ze specjalnymi nacięciami odprowadzającymi wodę, kolejna warstwa podeszwy to ukryta wkładka z pianką zapamiętującą kształt, która zapewnia komfort w czasie chodzenia. Dopasowany zapiętek sprawia, ze but doskonale leży na stopie, a miękki, bezuciskowy kożuch zapewnia wygodę.
Wewnątrz buty wyposażone są we wkładkę z kożucha. Kożuch owczy i wełna oddychają, izolują od temperatury zewnętrznej oraz wypuszczają nadmiar ciepła i wilgoci na zewnątrz. W naturalny sposób regulują temperaturę ciała. W butach zawsze jest ciepło i sucho. Podstawowa wersja jest impregnowana i odporna na wilgoć. Są też modele całkowicie wodoodporne. Buty są wykonane z surowców naturalnych i są biodegradowalne.
Firma na każdym kroku stara się podkreślać związki z Australią. Logo to ślad, jaki na piasku zostawia emu. Wzór na kartonach, w których sprzedawane są buty przypomina fakturę skorupy jaj tego ptaka. Marka działa na rynku od roku 1994, ale doświadczenie w produkcji skór czerpie z garbarni Jacksonów, działającej w australijskim Geelong od 1948 roku.
Wszystko to przekłada się na cenę. Stingery nie są butami tanimi – kosztują od 600 – 700 zł wzwyż. Mimo to w samej Polsce znajdują kilkadziesiąt tysięcy odbiorców rocznie.
– Oryginalne Stingery są naprawdę wysokiej jakości. Sprzedałem setki, jeśli nie tysiące par tych butów. Reklamacje? Prawie zero. Są kobiety, które je kochają. Ale podróbki faktycznie są niskiej jakości i psują opinię o marce – mówi mi anonimowo osoba sprzedająca obuwie przez Internet na dużą skalę. – Podróbki są całe miękkie, nie mają sztywnych napiętków, są na ogół syntetyczne. No i potem na nodze wygląda to dokładnie jak na memach w Internecie – krzywe, podeptane, kompletnie bez kształtu – dodaje.
– Stingery mają swoją ciekawą historię i bardzo ważne miejsce w naszej kolekcji. Były kiedyś pierwszym i jedynym produktem firmy. Są to albo buty z wełną albo z kożucha ze skóry owczej. Nie chcemy uciec od produktu. Ale też nie chcemy, żeby kojarzono nas z połamanymi zapiętkami. Oryginalne Stingery są w specjalny sposób wyprofilowane, usztywnione, niewyłamywane. Są miękkim butem z kożucha. W pewien sposób jest to nasze dziedzictwo – but stworzony przez surferów – podkreśla Agnieszka Kruk.
Cóż, surferzy nigdy nie słynęli z wyrafinowanego stylu. Historia Stingerów to potwierdza. Australia jest krajem, w którym znajdziemy sporo surferów i sporo owiec. Jak zbiegła się ich historia? Otóż tym pierwszym po pływaniu na desce jest zimno w nogi. A na południu Australii jest sporo hodowli merynosów. Surferzy zaczęli więc wykorzystywać skrawki po produkcji kożuchów do ogrzewania nóg. Okazało się, że wełna australijskich merynosów nie tylko rozgrzewa, ale i odprowadza wilgoć. Stąd do produkcji słynnych butów był już niewielki krok.
– Co roku wprowadzamy nowe kolekcje. Produkujemy buty letnie, nawet sandałki. Co więcej, nawet klientom, którzy często kupują buty, wydaje się, że modele są ciągle takie same. To nieprawda, każda firma prowadzi lub zleca badania, wprowadza nowe rozwiązania technologiczne. Co roku mamy nowe kolory, wzory. W katalogu mamy też botki, sztyblety a nawet kapcie – wyjaśnia Agnieszka Kruk.
Wydaje się, że problemem marki jest wysoka cena i mnogość kopii, podróbek i produktów nimi inspirowanych. Podobnie jest z Crocsami – i one są równie cenione z jednej strony a znienawidzone z drugiej. I nie każdy gumowy kapeć to Crocs, podobnie jak nie każdy but z kożucha to Emu Stinger… Poza tym obie marki wyrosły w krótkim czasie na jednym bajecznie prostym produkcie, od którego powoli próbują się odcinać.