– Dziś już wiemy, że co najmniej 20 czy nawet 30 miliardów złotych eksportu w roku 2014 i 2015 to był eksport fikcyjny, eksport na puste faktury VAT – tak komentował ustalenia swojego resortu wicepremier i minister rozwoju Mateusz Morawiecki na antenie TVP. Dziennikarz TVP skwitował materiał krótko: „oznacza to także, że dynamika PKB, którą szczyciły się poprzednie rządy, była zawyżona”. Cóż, przyganiał kocioł garnkowi.
„Lewe faktury pompowały PKB” – kwitował prowadzący serwisu. Mocne słowa, tym bardziej, że nie poparte żadnym oficjalnym dokumentem, potwierdzającym podawane przez wicepremiera kwoty, a także ich wpływ na dynamikę gospodarczą. Zacząć trzeba od tego, że wartość polskiego eksportu, według danych GUS była szacowana kolejno na 693 oraz 747 miliardów złotych w 2014, a następnie w 2015 roku. Podawana przez wicepremiera Morawieckiego kwota nie jest więc czynnikiem w jakikolwiek sposób wpływającym na ocenę dynamiki polskiego eksportu, czy jego wielkość.
– Jeżeli premier przedstawia takie dane i jakieś wnioski, jakie mamy z nich wyciągnąć, to powinny one zostać poprzedzone jakąś analizą czy dokumentem, który można by sprawdzić. Bez niej możemy jedynie powiedzieć, że 30 mld złotych w latach 2014-2015 stanowiło jakieś 1,7 proc. PKB Polski – kwituje w rozmowie z INN:Poland Mirosław Gronicki, były minister finansów.
1. Wzrost gospodarczy. Puste faktury, puste słowa
Według niego, w wypowiedzi wicepremiera dla „Wiadomości” jest tyle niejasności, że trudno ocenić, co właściwie powiedział Morawiecki. – Mówimy tylko o dwóch latach, co dodatkowo komplikuje ocenę. Bo jeżeli taka skala zjawiska występowała również w poprzednich latach, to zjawisko to nie miało żadnego wpływu na wzrost PKB – podkreśla. – Podobnie, jeżeli kwotę 30 mld rozłożyć równo między 2014 i 2015 rok: wtedy też wpływ na dynamikę gospodarczą Polski jest żaden. Co innego, jeśli np. w 2014 r. było 0, a w 2015 r. było 30: wtedy rzeczywiście, można by zweryfikować wzrost gospodarczy o te 1,7 proc. PKB kraju – dorzuca.
Innymi słowy, wzrost gospodarczy pozostaje wskaźnikiem uzależnionym od różnicy między kwotą „numer jeden”, a kwotą „numer dwa” – np. PKB w 2013 r., a następnie w 2014 roku. Jeżeli „numer jeden” wynosi w tym przypadku 1662,7 mld złotych, a „numer dwa” – 1729 mld zł to oznacza to, że w w 2014 r. wzrost gospodarczy wyniósł około 3,4 proc. PKB. Pojawienie się pustych faktur o mniej więcej porównywalnej wartości w kolejnych latach (czyli obniżenie kwot „numeru jeden” i „numeru dwa”) w niczym nie wpływa zatem na stosunek między „numerem jeden” a „numerem dwa” – dynamika wzrostu, po odjęciu pustych faktur, pozostaje ta sama.
A nawet pojawienie się 30 miliardów z roku na rok – np. 0 w 2014 r. i 30 mld w 2015 r. – zmienia proporcje w stosunkowo niewielkim stopniu, jeżeli mówimy o półtora biliona polskiego produktu krajowego brutto. Dynamika zostałaby skorygowana, choć nieznacznie.
Na inny jeszcze aspekt zwraca uwagę Marcin Luziński, ekspert BZ WBK. – Wicepremier zwrócił uwagę, że produkt sprzedaje się za granicę na niby, a tak naprawdę sprzedający pozbywa się go w kraju, wyłudzając VAT za fikcyjny eksport. Ale jeżeli te niewyeksportowane produkty pozostają w Polsce, to może to oznaczać, że mamy niedoszacowaną statystykę konsumpcji. A zatem eksport mamy przeszacowany o 30 mld zł, za to konsumpcję niedoszacowaną, być może o analogiczną kwotę – tłumaczy. – Czyli jest to coś na kształt zabiegu księgowego: PKB Polski się od tego typu oszustw nie obniża – ucina. – Tego wszystkiego nie wiemy, więc trzeba dane premiera Morawieckiego potraktować jako wystąpienie polityczne, a nie kwestię nadającą się do analizy – dodaje Gronicki.
2. Mówi się dług czy deficyt? Część I: Żonglerka kukułczym jajem
– Pamiętam, jak premier Tusk zachwycał się: „proszę zobaczyć, jak niewielki jest ten deficyt”. Podobnie jest dzisiaj – wszyscy powtarzają „jak niewielki jest deficyt budżetu”. W obu przypadkach sposób prezentowania sytuacji jest bardzo podobny – stwierdza Gronicki. – Są pewne rzeczy, których się nie da ruszyć, albo trudno byłoby to zrobić: choćby dług publiczny w ujęciu unijnym, według metodologii ESA 2010. Można tam mieszać między latami, coś przerzucić z roku na rok, ale niewiele – raczej promile niż procenty. Dlatego, kto zaczyna analizę finansów publicznych, patrzy na dług, a nie deficyt budżetu, bo to już jest wielkość manipulowalna – tłumaczy.
– Przykład: to, co zrobili w ramach nowelizacji budżetu w 2009 r. Donald Tusk i Jacek Rostowski. Pod koniec roku okazało się wtedy, że deficyt wyniósł ponad 20 mld złotych, a deficyt całego sektora finansów publicznych... dobrze powyżej stu miliardów! – dodaje były szef resortu finansów.
Na czym te różnice polegają? Podstawowa na tym, że deficyt budżetowy a dług publiczny to dwie różne sprawy. Deficyt budżetowy to różnica między wydatkami a przychodami instytucji lub całego państwa. W kategorii firmy oznaczałoby to, że państwo polskie zarabia mniej niż wydaje. Ale i tu musimy sobie za każdym razem zadawać pytanie, czy polityk na małym ekranie mówi o deficycie budżetu centralnego, a więc instytucji finansowanych z kasy wszystkich Polaków, czy deficycie sektora – a tu należałoby również wliczyć samorządy, czy Fundusz Ubezpieczeń Społecznych. I na kreatywnej księgowości w prezentowaniu poszczególnych finansów polega cały trik: rządzący mogą tak poukładać finanse, żeby wydatki przerzucić z budżetu centralnego np. do budżetów samorządowych. De facto zatem toniemy w długach wszyscy, tylko rząd nie.
– Dane o deficycie i dług są wykorzystywane w bardzo populistyczny sposób – podsumowuje Marcin Luzowski. – Trzeba umieć je interpretować, patrzeć jakiego sektora to dotyczy. I zawsze trzeba te wartości porównywać do wielkości PKB [a więc wspomnianych wyżej kwot „numer jeden” czy „dwa” - przyp. red.], a nie patrzeć na nominały. Często się mówi „rekordowo wysoki dług”. Z długiem tak już jest: on systematycznie rośnie, co roku jest „rekordowo wysoki”. Trzeba na niego patrzeć, porównując do PKB – akcentuje.
3. Mówi się dług czy deficyt? Część II: Igranie z definicją
Licznik długu publicznego ustawiony w centrum Warszawy przez Forum Obywatelskiego Rozwoju prof. Leszka Balcerowicza jest dla ekonomistów kolejnym przykładem takiego „rekordowego” i bezrefleksyjnego podejścia do liczb. 256 milionów złotych, jakie przybywały co dzień na liczniku, potrafiło robić wrażenie, a na początku styczniu wyświetlona kwota przebiła symboliczną barierę biliona złotych. A co z tego wynika dla ekonomistów?
– Nic. Prawdziwych inwestorów takie dane mało interesują. Ten licznik pokazuje dług w nominale, znowu w oderwaniu od PKB. Profesor Balcerowicz też pewnie zdaje sobie sprawę, że ta kwota ma wyłącznie symboliczne, propagandowe znacznie – mówi Luziński. – Licznik pokazuje na dodatek dług oficjalny i ukryty. Co też nie ma sensu, bo ukryty obejmuje jakieś mętne przyszłe zobowiązania, np. przyszłe emerytury, a nie uwzględnia przyszłych wpływów. Te tematy są poruszane w taki sposób, że nie ma się czym interesować – kwituje.
Cóż, żeby poprawić, albo pogorszyć postrzeganie długu publicznego, można jeszcze pomanipulować słowami, a nie liczbami. – Co jeszcze można zrobić? Choćby próbować zmienić definicję długu publicznego, teraz prawdopodobnie tak będzie – odpowiada nam Mirosław Gronicki. Parametry tego, co jest długiem, a co nie, są przecież opisane w ustawie. Usunięcie lub zmiana któregoś z nich pozwala deficyt zmniejszyć lub zwiększyć. Z definicji.
4. Budżet. Wyższa szkoła jazdy
Najłatwiej, a zarazem najtrudniej żonglować – choć na niewielką skalę – bieżącymi wydatkami lub pieniędzmi zapisywanymi w budżecie. – Między grudniem a styczniem łatwo żonglować pieniędzmi, np. wpływami z VAT. Jest też taka kategoria, którą łatwo manipulować: „wydatki przeniesione na rok następny” – to nawet kategoria budżetowa – mówi Gronicki. Jednocześnie broni jednak swobody przy elastycznym rozdysponowaniu bieżących wydatków. – Pole do popisu jest wielkie – ale to jest też naturalne, że gdy realizuje się budżet, to gdy są możliwości bardziej elastycznego działania, to się to robi. Tak, jak zmienia się tytuły wydatkowe w ciągu roku, bo pewne rzeczy nie wychodzą, a pojawiają się inne, które trzeba zrealizować – dodaje.
Przy deficycie finansów publicznych tworzenie budżetu oznacza też zaciąganie długów. I tu znowuż wkraczamy na ruchome piaski. Zdarza się bowiem, że rząd zadłuża się nie na bieżące potrzeby tylko na kolejne lata – a więc wydatki, których jeszcze nawet nie zaprojektowano. – Dług jest emitowany szybciej niż powinien. Można powiedzieć, że jest zawyżony. Ale rząd dzięki temu ma dodatkową poduszkę finansową. Z perspektywy jednak przeciętnego zjadacza chleba oznacza to, że dane o wzroście zadłużenia Skarbu Państwa niewiele mówią o bieżącej sytuacji gospodarczej – tłumaczy Luziński.
5. Rynek pracy. Kreatywnego inżyniera finansowego szukam
O ironio, również danymi z rynku pracy można manipulować. Luziński wskazuje na kategorię „bezrobocie rejestrowane”: w końcu część bezrobotnych, którzy się rejestrują w urzędach pracy, robi to tylko po to, by uzyskać ubezpieczenie. Dochód zdobywają w szarej strefie. Innymi słowy, bezrobocie realne zawsze jest ciut niższe niż wynikające ze statystyk.
– Inna historia dotyczy miesięcznych statystyk wynagrodzeń – dorzuca ekspert. – Przeciętne wynagrodzenie to około 4500 złotych. I zawsze przy publikacji tych danych pojawiają się komentarze, ze „kto tyle zarabia? To prezesi zawyżają?” Tymczasem dla analityków ten wskaźnik nie ma znaczenia: rynki nie patrzą na nominalną wysokość zarobków tylko tempo ich wzrostu – wskazuje.
Kolejny trudny orzech do zgryzienia pojawił się w ostatnim czasie: to dane o zatrudnieniu w sektorze firm. Wygląda na to, że rośnie ono w szybkim tempie. Problem w tym jednak, że to złudne wrażenie – po prostu ozusowanie umów sprawiło, że więcej osób dostało etaty i pojawiło się w statystykach. – Taki wzrost zatrudnienia jest fikcyjny, bo ludzie pracują jak pracowali. Tylko umowa inna – ucina ekspert BZ WBK.