Urzędy pracy zalewają oferty stażu dla osób poszukujących pracy. Formalnie wszyscy na tym wygrywają – osoby poszukujące pracy zdobywają doświadczenie i zarabiają pieniądze nieco wyższe niż zasiłek dla bezrobotnych, firmy znajdują pracownika – za którego nie muszą płacić, urzędy pracy mogą zaś wykazać się sprawnością w pełnieniu swojej misji oraz udanym zagospodarowaniem przyznanych środków. Taka gra pozorów.
Pani Elżbieta jest naszą czytelniczką, ma już ponad 40 lat. Mieszka w jednym z dawnych miast wojewódzkich. Wcześniej pracowała jako pracownik obsługi klienta, przy rozliczeniach i fakturach, ostatnie stanowisko pracy – doradca finansowy. Potem jednak miała kilka lat przerwy, do pracy postanowiła wrócić kilka miesięcy temu. – Szukam pracy, ale mając hipotekę, nie mogę sobie pozwolić na wyrobnictwo przez pół roku za 997,40 zł brutto podkreśla.
Stypendyści Funduszu Pracy
997,40 zł brutto to kwota, jaką osoba bezrobotna może zarobić, przyjmując w urzędzie pracy ofertę odbycia stażu. Formalnie: stypendium. Taki staż uznaje się od lat za jedną z form aktywizacji osób bezrobotnych, w szczególności skierowaną do osób młodych, poniżej 30. roku życia, oraz wszystkich osób zmuszonych do zmiany specjalizacji. I jak to na stażu, taka forma zatrudnienia powinna zakładać jakiś rodzaj „przyuczenia się do zawodu”, a także perspektywę późniejszego zatrudnienia w firmie poszukującej stażysty czy stażystów.
Realia są jednak inne – w zależności od perspektywy można by zapewne dodać „nieco inne” lub „zupełnie inne”. – Obecne przepisy dają firmom tak wiele możliwości zaoszczędzenia na zatrudnieniu etatowców, zastępując ich stażystami, że ilość ofert stażu lawinowo rośnie – przekonuje nasza czytelniczka. – Dosłownie, z dnia na dzień widzę coraz więcej firm o każdym możliwym profilu, które szukają stażystów poprzez urzędy pracy. To tani sposób na pozyskanie taniego etatowego pracownika na pół roku. Większość z nich, nawet jeśli sporadycznie deklarują potencjalne zatrudnienie stażysty na etacie, nigdy już tego nie robi – dowodzi pani Elżbieta.
Pani Elżbieta, przynajmniej w pewnej mierze jest w błędzie: nie chodzi o tanich pracowników. Chodzi o darmowych pracowników. Za staże, które instytucje i firmy oferują poprzez UP, nie płacą (bezpośrednio) przedsiębiorcy czy szefowie tych instytucji – owe 997,40 zł brutto wypłaca każdorazowo Fundusz Pracy – czyli fundusz celowy zarządzany przez ministerstwo pracy, zasilany składkami płaconymi przez firmy, środkami z oprocentowania depozytów czy udziału w spółkach. To z Funduszu Pracy płacone są zasiłki, opłacane są szkolenia dla bezrobotnych, udziela się porad zawodowych czy prowadzi badania rynku pracy.
Z perspektywy „stażodawców” być może jest to logiczne: płacimy stawkę, możemy korzystać z tego, na co pozwalają nam przepisy. A pozwalają na całkiem sporo: bezrobotny kierowany przez urząd pracy na staż nie może odrzucić oferty, nie ryzykując utraty statusu bezrobotnego. Zrezygnować może jedynie potencjalny pracodawca. Stażysta traci też prawo do posiadania statusu bezrobotnego, jeżeli zerwie umowę przed czasem.
Czas może być rozmaity – zazwyczaj jednak są to staże na sześć miesięcy (w przypadku wspomnianych już osób przed 30-tką w grę wchodzi nawet 12 miesięcy). W tym czasie stażysta pracuje zazwyczaj w pełnym wymiarze godzin, pięć dni w tygodniu. W portfelu zostaje mu 851,63 złotych (chyba, że trafi mu się staż finansowany ze środków europejskich – wtedy jest to pełne 997,40 zł, środki unijne nie są opodatkowane w taki sposób, jak te z Funduszu Pracy). Po upływie pół roku stażysta musi szukać innej firmy, a przynajmniej – innego stanowiska w tej samej firmie, na którym mógłby odbyć staż. Bo przypadki zatrudnienia stażysty na umowę o pracę w firmie, w której „odbywał staż” są stosunkowo rzadkie.
Stażysty na samodzielne stanowisko...
Z perspektywy pani Elżbiety realia są jednak „zupełnie” inne. Jej zdaniem urzędy pracy preferują oferty stażu, a obowiązujące przepisy umożliwiają skierowanie na staż osób, które już pracowały na danym stanowisku, ale potem miały trzyletnią przerwę. - Zatem, jeżeli pracowałam jako pracownik biurowy pięć lat, ale nie w ostatnich kilku latach, to można mnie wypchnąć na staż na stanowisko „pracownik biurowy”. Statystyki się poprawiają, w kraju maleje bezrobocie – ironizuje.
„No przecież zgłosiła pani gotowość do podjęcia zatrudnienia” - mają powtarzać urzędniczki. O ironio, zatrudnienie jest tu jednak lepszym słowem od oficjalnego „stażu”. - W ostatnich miesiącach miałam ofertę stażu w sklepie „Żabka”, jako kasjerka – opowiada pani Elżbieta. – Tłumaczyłam w sklepie, że ze względu na wiek, stan zdrowia i kompletny brak doświadczenia w spożywce, łącznie z brakiem książeczki sanepidowskiej, nie jestem w stanie pracować cały dzień na nogach i targać skrzynek z piwem. Zostałam skierowana, bo w urzędzie uznali, że „przecież jest praca: staż”. Najemczyni sklepu była gotowa mnie zatrudnić od ręki, nie jej nie interesowało. Uratowało mnie to, że chciała, bym pracowała we wszystkie weekendy, żeby odciążyć pracownice, które chcą mieć wolne. Przepisy mówią, że pracownik musi mieć raz na jakiś czas wolną niedzielę, to mnie uchroniło przed tym „fantastycznym” stażem – kwituje.
Podobnie skończyła się kolejna niedawno odbyta „rozmowa kwalifikacyjna”. – Pracodawca poinformował mnie, że nie mam kwalifikacji, bo oni poszukują stażysty... znającego kodeks pracy i mogącego samodzielnie pracować na stanowisku kadrowym – kwituje pani Elżbieta. Tu włączył się, na szczęście, urząd pracy zauważając, że firma szukająca stażysty ma go czegoś nauczyć.
– Mam szczęście, że jestem osobą w wieku 40+. Zazwyczaj na sam mój wygląd i wiek pracodawcy od stażów kręcą noskami – podkreśla zgryźliwie pani Elżbieta. - Choć mam wrażenie, że wiele przyjmuje kogokolwiek, kto się zgodzi – dodaje. Jak zauważyła nasza czytelniczka w urzędzie – na ofertach urzędniczki zapisują nazwiska osób skierowanych do danej firmy. Pani Elżbieta często widzi, że jest kolejną osobą, która została skierowana na dane stanowisko. Jednak na rozmowach z potencjalnymi „stażodawcami” słyszy, że jest pierwszą osobą, która zgłosiła się z UP. Czy to oznacza, że reszta chętnych zrezygnowała?
Firmy zatrudniają? "Zatrudniają"?
Ofert stażu rzeczywiście nie jest mało. Na stronach portalu oferty.praca.gov.pl na przeszło 40 tysięcy ofert około 6,5 tys. to oferty stażu – od stanowisk sprzedawcy do posady prawnika. Jeszcze bardziej znaczący jest udział stażów w wydatkach urzędów pracy – np. w 2015 r. w województwie opolskim na aktywizację bezrobotnych przeznaczono 83 mln złotych. Około 33 mln z tej kwoty miało być przeznaczone na obsługę stażów, zwłaszcza wypłatę stypendiów. Zgodnie z przewidywaniami tylko w tym roku na staże urzędnicy chcieli wysłać 7 tysięcy bezrobotnych mieszkańców województwa.
Dla pani Elżbiety to „pudrowanie statystyk”. Eksperci są bardziej powściągliwi, choć przyznają, że coś może być na rzeczy. - Zjawisko coraz częstszego kierowania na staże daje się zaobserwować. To popularna forma aktywizacji – mówi INN:Poland dr Grażyna Spytek-Bandurska, badaczka rynku pracy z Uniwersytetu Warszawskiego. – Trudno się dziwić, z jednej strony pracodawca dostaje pracownika, z którym nie musi zawierać formalnej umowy o pracę, z drugiej strony UP może wykazać większą liczbę osób aktywizowanych – dodaje.
Za wysypem ofert stażu w urzędach pracy mogą też kryć się inne czynniki: staże, jakie firmy oferują poza obiegiem kontrolowanym przez UP, są najczęściej bezpłatne, co jeszcze bardziej zniechęca osoby młode, wchodzące na rynek pracy. W 2013 r. aż 60 proc. stażystów nie otrzymywało za swoją pracę ani grosza. Do dziś statystyka ta niewiele się zmieniła, choć szybko ewoluują postawy: dziś debiutanci na rynku pracy nie kierują się może wysokością przyszłych zarobków, ale potencjalną perspektywą stałego zatrudnienia (w przypadku stażów oferowanych w UP – nikłą) oraz pewnością jakiejkolwiek płacy. Możliwość świadczenia pracy za darmo dopuszcza zaledwie 5 proc. osób, które wzięły udział w ubiegłorocznym badaniu „Praca 2.0” przeprowadzonym przez PwC i Polskie Stowarzyszenie Zarządzania Kadrami.
Młodsi mogą jeszcze powybrzydzać, starsi nie mają wyjścia. Ale też staże „załatwiane” przez UP to błędne koło. - W sporej mierze „stażyści” wracają do urzędów i trafiają na kolejne „staże”. Ale co zrobić? Jak przymusić pracodawców do zawierania umów o pracę? – pyta retorycznie Spytek-Bandurska.
Ułuda rynku pracownika
Można za to zakładać, że ofert stażu będzie przybywać. Weźmy choćby takie branże, w których od lat płacono najmniej – np. branżę ochroniarską, która uważa podniesienie minimalnej płacy godzinowej za kataklizm dla rynku tego typu usług. Jak długo trzeba będzie czekać na ofertę stażu dla pięćdziesięciolatków w ochronie obiektów? – To byłby przykład ewidentnego nadużycia reguł i celów, dla których finansuje się taką formę aktywizacji – protestuje ekspertka. – W takich sytuacjach urzędnicy z UP oraz Państwowa Inspekcja Pracy powinny interweniować – dodaje.
Według niej wysyp ofert stażu to kolejne oblicze najważniejszego problemu rynku pracy w Polsce: ustawicznego omijania zatrudniania na niestałe umowy. W ostatnich latach próbowano to zjawisko ograniczać na rozmaite sposoby, ale skuteczność tych zabiegów jest – w najlepszym przypadku – dyskusyjna. - Oczywiście, umowy cywilne czy staże powinny być marginesem rynku pracy. Jeżeli już, to adresowanym do grup znajdujących się w szczególnej sytuacji – podsumowuje Spytek-Bandurska.
Wątpliwe jednak, by w obecnych realiach dało się znaleźć sposób na skłonienie firm do zatrudniania na etaty. Zwolnienie z opłat na Fundusz Pracy w zamian za uniemożliwienie przedstawiania ofert na staż też zapewne niewiele zmieni. Sami przedsiębiorcy pewnie najchętniej widzieliby daleko idące uelastycznienie warunków zatrudnienia i zwalniania pracowników – na to jednak nie mają w najbliższym czasie żadnych szans. W efekcie staże stają się użytecznym narzędziem dla wszystkich, jednym z fundamentów mitycznego „rynku pracownika”.