Gdyby nie było Romana Kluski, to Marek Kubala byłby symbolem nierównej walki z aparatem państwa. Siedemnaście lat temu Kubala miał w Wałbrzychu salon Seata. W ciągu kilkudziesięciu godzin nie miał już nic. Z biznesu zostały drzazgi, które chciał przejąć lokalny „układ”. Dekadę zajęło oczyszczenie się z zarzutów: udało się. Drugą dekadę może zająć walka o odszkodowanie: tu wynik pozostaje niewiadomą. A Kubala sięga po chwyty ostateczne – pisze do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu i rodzimego Trybunału Konstytucyjnego. Domaga się 48 milionów złotych.
Pamięta pan jeszcze dzień, w którym to wszystko się zaczęło?
Wolałbym mówić o tym, co dzieje się dzisiaj... Ale tak – pamiętam. Była szósta rano, 18 grudnia 2000 roku. Do tego dnia miałem prężną firmę motoryzacyjną, jedną z najlepszych na Dolnym Śląsku. Byłem dealerem marki Seat, u szczytu działalności: właśnie uzyskałem kredyty, prolongaty, kontrakty na kolejny rok. Rok, którego nie doczekałem: w grudniu to wszystko się posypało.
Tak w kilka dni?
Może nie kilka dni, raczej niespełna miesiąc. Trafiłem do aresztu pod zarzutem uszczuplenia swoich podatków: to była podstawa aresztowania. Później sąd odwoławczy uznał, że to było bezpodstawne aresztowanie. Ale gdy już byłem w areszcie, zaczęto stawiać mi kolejne zarzuty: przemytu, udziału w grupie przestępczej. Konferencje prokuratury odbywały się praktycznie na bieżąco, co spowodowało, że banki i moi kontrahenci z dnia na dzień odwrócili się ode mnie. Uwierzyli, że to prawda.
Reakcja łańcuchowa: kiedy wyszedłem z aresztu, nie miałem już nic. Wszystkie umowy zostały rozwiązane, trudno było mi negocjować z kimkolwiek. Tym bardziej, że prokuratura nasilała działania: podawano, że ja zaraz wrócę do aresztu, że są nowe zarzuty.
Skąd takie ostre potraktowanie?
To żadna tajemnica: prokurator w układzie z sędzią działali na korzyść lokalnej elity, dla której byłem konkurencją. Żadna tajemnica, mówię o tym wszędzie.
Czyli impuls wyszedł od grupy, która chciała wyeliminować konkurencję?
Od grupy, która wyeliminowała konkurencję. Dowodem może być to, że już jak znalazłem się w areszcie, dzwoniono do Seata, przekonując, że jestem już skreślony i oni chętnie przejmą mój biznes. To nie to, że sąd się po prostu pomylił. Na dodatek zarzut, na podstawie którego mnie aresztowano – związany z podatkami – nie przewidywał aresztu, ewentualnie grzywnę.
Ile czasu spędził pan w areszcie?
Niespełna miesiąc. Areszt to była tragedia, ale problemy zaczęły się później: wychodząc myślałem, że proces karny zacznie się szybko i szybko sobie poradzę, bo zarzuty są absurdalne. Ale proces zaczął się dopiero w 2002 roku i ciągnął się dziewięć lat. Ta sama prokuratura, która z hukiem mnie zatrzymała, nie potrafiła wnieść aktu oskarżenia, ani przedstawić dowodów. Sąd latami odrzucał ich pisma. Takie sceny się działy, że tylko film kręcić.
Prokuratura grała na przedawnienie?
Nie chcieli się poddać, a ja – broniąc się samodzielnie – uwalałem im kolejne akty oskarżenia, bo były po prostu niedorzeczne. Sprawa na dobre zaczęła się w... 2007 roku. W końcu z jednej części zarzutów zostałem uniewinniony, co do reszty – w 2011 r. nastąpiło umorzenie.
Skoro firma nie istniała, to z czego pan żył w tym czasie?
Walczyłem na dwa fronty: z jednej strony miałem na głowie sąd karny, z drugiej – komornika, bo po upadku firmy banki i wierzyciele zaczęli egzekucję należności. Musiałem bronić nieruchomości, w której kiedyś prowadziłem biznes. Zagospodarowałem ją pod wynajem dla innych firm i to od najemców mam jakieś środki na życie. Nie wszystko, tylko część. Resztę zabiera komornik.
To wystawnie pan chyba nie żyje.
Na przetrwanie wystarcza i pozwala przygotowywać się do walki o odszkodowanie.
Nie miał pan dosyć walki?
Proces karny zakończył się w styczniu 2011 roku. Jesienią tego roku wystąpiłem o odszkodowanie: zaczęła się batalia wielokrotnie gorsza od procesu karnego.
Czemuż to?
Powiem tak: trafiając do sądu w tym samym regionie, w którym wcześniej naruszano moje dobre imię; tam, gdzie mnie aresztowano; gdzie pracują ci sami sędziowie i prokuratorzy – trudno się spodziewać, że będzie łatwo wywalczyć odszkodowanie. W tej batalii sąd nie był arbitrem, tylko adwokatem Skarbu Państwa. Stąd walka toczy się do dziś.
Sąd Apelacyjny we Wrocławiu rozstrzygnął sprawę w czerwcu ubiegłego roku. 153 tysiące złotych odszkodowania panu przyznano.
To jakaś porażka. Żądałem 48 milionów: tak wyliczyli biegli i tak wynika z dokumentacji, uwzględniających siedemnaście lat utraconych korzyści oraz zobowiązania wobec banków, które urosły do olbrzymich kwot. Sąd natomiast uznał, że pieniądze należą mi się wyłącznie za czas spędzony w areszcie. Według niego, jak wyszedłem z aresztu, mogłem dalej prowadzić biznes.
Cztery lata walczyłem o dopuszczenie analizy biegłych – o charakterze biznesowo-finansowym – potwierdzającej moje racje. Byłem przekonany, że po tym sąd zachowa się, jak na sąd przystało. A oni zachowali się, jak bandyci. Niestety, sądownictwo u nas funkcjonuje tak, jak funkcjonuje.
I na czym pan dzisiaj stoi?
Złożyłem skargę kasacyjną do Sądu Najwyższego, bo z wyrokiem sądu apelacyjnego zgodzić się nie mogłem. Przy pomocy dra hab. Zbigniewa Banaszczyka [z kancelarii Banaszczyk & Co.] podważyłem podstawy prawne tego wyroku. I zdarzyła się rzecz niesamowita: SN zachował się, jak poprzednie, naruszając procedury – m.in. Sąd Najwyższy nie ma prawa podważać opinii biegłych w danej dziedzinie. Sąd karny nie ma wiedzy do oceny kwestii biznesowo-finansowych i dlatego przepisy wręcz zobowiązują sądy do posiłkowania się opiniami biegłych.
Biegli wykazali, że moja firma była w dobrej kondycji – posiadała dochody i wysoką sprzedaż. Sądy nie chcą jednak tego widzieć. Teraz twierdzą, że byłem w spirali kredytowej i upadłbym i tak, i tak, nawet, gdyby mnie nie aresztowano. Jakim trzeba być kretynem!...
Liczy pan, że Strasburg spojrzy na to inaczej?
Nie liczę aż tak bardzo na Strasburg: to kolejne lata czekania na wyrok. Chcę jeszcze zawalczyć w Polsce – w ciągu miesiąca-dwóch, złożę skargę w Trybunale Konstytucyjnym. Podstawy do skargi w TK są duże – naruszono kilka elementarnych podstaw prawnych, co nie było zgodne z konstytucją. Jeżeli mi się uda, to będzie precedens dla wielu przedsiębiorców w Polsce.
Trybunał Konstytucyjny nie zawyrokuje o odszkodowaniu.
Ale może uznać, że tryb zastosowany przez Sąd Najwyższy był niezgodny z konstytucją i sprawa musi zostać ponownie rozpatrzona. Tu nie chodzi o odszkodowanie, ale tryb rozpoznawania – karygodny w mojej ocenie.
Ryzykuje pan, że zostanie wciągnięty w polityczne rozgrywki między rządem, TK a sądami.
Nie jestem z żadnej partii, ale samowola sądów dotyka mnie bezpośrednio, a ryzyko podejmuję już od siedemnastu lat. Teraz interesuje mnie już tylko efekt: występuję o swoje prawa i kwestie polityczne mnie nie obchodzą. I jestem tylko jedną z tysięcy osób, które zostały źle potraktowane w polskich sądach. Moja sprawa jest głośniejsza, bo udało mi się wytrwać 17 lat i chodzi o dużą kwotę. Przychylny wyrok Trybunału Konstytucyjnego otworzy jednak drogę wielu innym osobom.
Co pan zrobi z takim wyrokiem?
Moja sprawa wróci do Sądu Najwyższego i otworzy drogę do walki o realne odszkodowanie. Jest się czego czepiać: ustawodawca np. zostawił taką lukę prawną w sprawach o odszkodowanie – walcząc o nie, nie ma pan przeciwnika. Pozywamy Skarb Państwa, ale Skarb Państwa w procedurze prawnej nie ma reprezentanta – organu, który byłby uprawniony do reprezentowania Skarbu Państwa w sądzie. To naruszenie kilka artykułów konstytucyjnych, m.in. dlatego, że sędzia przestaje być arbitrem, a staje się adwokatem Skarbu Państwa.
W procesie cywilnym Skarb Państwa reprezentuje Prokuratoria Generalna...
W cywilnym tak, w karnym nie określono reprezentanta, choć powinna to być również Prokuratoria. W każdym razie mój pozew dotyczący Skarbu Państwa nigdy nie został dostarczony stronie przeciwnej: dostał go tylko sąd, zaczął proces, naruszał procedurę przez dwa czy trzy lata. Zatem moja sprawa nigdy nie została właściwie rozstrzygnięta. To tak w skrócie.
Ależ bajzel. Oj, przepraszam za określenie.
Ale tak to właśnie brzmi: bajzel. Jeżeli sąd narusza porządek prawny; wie, że jest luka – i z niej korzysta... Cóż, pokażę im, jak to wygląda.
Wróci pan jeszcze do biznesu?
Myślałem o tym kiedyś, ale minęło siedemnaście lat, wszystkiego mi się odechciewa. Wiedząc „od podszewki”, jak to funkcjonuje – sądy, wymiar sprawiedliwości, prawa przedsiębiorców i poszkodowanych – naprawdę mi się nie chce. Chodzimy w tym kraju po polu minowym.
Jak pan to wszystko znosi?
Długi temat, różne huśtawki w życiu miałem. W tym wszystkim wróciłem do roweru, kiedyś uprawiałem kolarstwo. I ten rower pomaga mi to wszystko przetrwać.