Gdyby zacząć liczyć, okazałoby się, że praca dla Ryanaira jest bardziej mordercza niż gehenna w supermarkecie, a na dodatek wymaga od chętnych inwestycji, które trzeba długo odpracowywać. Jak twierdzą rozmówcy „Gazety Wyborczej” – stewardzi i stewardessy zatrudnieni na pokładzie samolotów linii Ryanair – płacenie zaczyna się, zanim jeszcze ktokolwiek postawi stopę na pokładzie samolotu.
Chętni do pracy u słynnego przewoźnika muszą na początku sfinansować sobie kurs przygotowujący – co oznacza wydatek rzędu 2-3 tysięcy euro – a następnie uniformy (ok. 300 euro). Podobnie rzecz ma się z zakwaterowaniem, gdy w grę wchodzą noclegi w bazach zagranicznych. Jak łatwo się domyśleć, z tych samych pensji trzeba opłacać zatem mieszkanie w Bukareszcie, jak i w Dubaju.
– Trzeba nauczyć się na pamięć wielu procedur bezpieczeństwa przed lotem, po nim i w jego trakcie – wspominają rozmówcy gazety. W grę wchodzą szkolenia z pierwszej pomocy, rozpoznawanie chorób i przypadłości, na jakie mogą cierpieć pasażerowie. Potem nastepuje przydział do którejś z baz na świecie – ten właśnie, który związany jest z koniecznością znalezienia noclegów. Jak mówią bohaterowie tekstu „GW”: bywa, że nocuje się w trójkę w niewielkim pokoiku.
W ciągu dnia robi się kilka startów i lądowań, więc ciało zaczyna puchnąć od ciśnienia. Ndlatego rajstopy muszą być uciskowe, a mundury – o numer za duże. Po wszystkim niektórzy padają na pół doby na łóżko. Ale tylko ci, którzy nie muszą sobie dorabiać: pensje są nieduże, na dodatek bywają obciążone opłatami za kurs, nakładanymi na tych, których nie było stać na opłacenie go z góry. Niektórzy z rozmówców „GW” wyliczali, że w sumie ich zarobki mogą oscylować w granicach 500-700 euro.
Na pokładzie – praca jak w barze gastronomicznym, na dodatek z koniecznością namawiania klientów do zrobienia zakupów. Ledwo samolot odbije się od płyty lotniska, jeszcze w fazie wznoszenia, stewardessy ruszają z wózkami: magazyn pokładowy, potem kawa i herbata, kolejny kurs z perfumami i gadżetami, kolejny serwis, wreszcie trzeba zebrać magazyn pokładowy. Co gorsza, linie lotnicze napominają personel, gdy pasażerowie nie kupują proponowanych im produktów. Ba, kto ma pod tym względem słabe wyniki, dostaje osobisty list od pracodawcy – z zapomnieniem i komunikatem „obserwujemy cię”. – Pracodawca pisze, że przyglądają się nam, gdy mamy niską sprzedaż – precyzowała jedna z pracownic.
Po wylądowaniu jest 25 minut: na wypuszczenie pasażerów, sprzątanie, odświeżenie kabiny, wpuszczenie nowych pasażerów. Stewardzi musieliby płacić za jedzenie i wodę, więc latają ze swoim prowiantem. W podróż mogą wziąć 20-kilogramowy bagaż.
- Nowe osoby mają problem, by odpowiedzieć na pytanie dotyczące bezpieczeństwa. Za to ceny z magazynu pokładowego znają świetnie! – ironizują rozmówcy dziennikarzy „GW”. – Sprzedaż na pokładzie jest jak bitwa. Prowizja wynosi 10 proc. Kiedyś to się dzieliło na cztery, każdemy po równo. Od kiedy dostaliśmy urządzenia do sprzedaży, każdy pracuje na własny rachunek i jesteśmy z tego rozliczani – opowiadają. Awanse czy transfery są uzależnione od „wyników”.
Paradoksalnie, formalnie Ryanair nie jest nawet pracodawcą osób opisywanych w tekście. Wszyscy są zatrudnieni przez spółkę zarejestrowaną w Irlandii, niezależną od przewoźnika – wszystkie skargi odsyła zatem do formalnego pracodawcy, nie obchodzą go związki zawodowe, dla Polskiej Inspekcji Pracy jest po prostu firmą zagraniczną.