Zmiana na stanowisku premiera to nie tylko roszada w rządzie, ale też punkt wyjścia do nowego rozdania w spółkach Skarbu Państwa. Przez ostatnie dwa lata ścierały się tam rozmaite frakcje, wśród których kadry związane z obecnym z wicepremierem wcale nie były najsilniejsze. W scenariuszu, w którym szefem rządu zostałby Mateusz Morawiecki, pojawiłaby się szansa na rewanż. Co nie znaczy, że nowy układ byłby trwały: w tej ekipie zmiany mają charakter permanentny – twierdzą nasi rozmówcy.
– W scenariuszu, w którym Morawiecki zostaje premierem, roszady kadrowe są nieuniknione. Nowy szef rządu chciałby zapewne odzyskać wpływy w tych sektorach gospodarki, tych spółkach, których nie udało mu się podporządkować za czasów premier Beaty Szydło – mówi INN:Poland Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu. – Przede wszystkim może chodzić o PZU S.A. oraz wykupiony przez tę firmę Bank Pekao S.A., bo i tam oko Saurona by zajrzało – dodaje ekonomista. W obu przypadkach chodzi o firmy, których menedżerowie są kojarzeni z frakcją Zbigniewa Ziobry.
To jednak zaledwie początek długiej listy, bo boje w państwowych koncernach toczą się nieprzerwanie od dwóch lat – i to z intensywnością, jakiej niektóre firmy od dawna nie doświadczyły. Wystarczy spojrzeć na losy np. Grupy Azoty, gdzie po zaledwie roku urzędowania człowiek niegdysiejszego ministra skarbu (Dawida Jackiewicza) ustąpił człowiekowi wicemarszałka i „pierwszego kadrowego PiS” (Joachima Brudzińskiego). Pod koniec października doszło z kolei do dymisji kojarzonego ze Zbigniewem Ziobrą szefa PKP Cargo.
O tym, że frakcje istnieją i jest ich bez liku, wiadomo nie od dziś. – To się zaznaczyło przy próbach przejmowania kontroli nad niektórymi spółkami, czy przy nieudanych próbach przejęcia Giełdy Papierów Wartościowych (gdzie kandydatem na prezesa był przez kilka rekordowych miesięcy Rafał Antczak, wcześniej znany ekspert firmy konsultingowej Deloitte – przyp. red.) – mówi Jankowiak. – Część inicjatyw Morawieckiego skończyła się powodzeniem, inne jednak nie. Skoro zatem znalazłby się w nowej pozycji, rozdającego karty, jest spore prawdopodobieństwo, że chciałby odrobić straty – kwituje.
Roszada za roszadą
– Imperia poszczególnych ministrów tego rządu istnieją i ich funkcjonowanie nie jest żadną tajemnicą – mówi nam były polityk, dziś w biznesmen. – Czasem dochodziło do sporów, które rozstrzygała pani premier, zwykle na korzyść Ziobry – dorzuca.
– Granice imperiów zostały dosyć jasno wyznaczone – kontynuuje. – Szkopuł w tym, że kontakty między poszczególnymi frakcjami odbywały się w niesłychanym napięciu. Tam nie było komunikacji między prezesami, tak miało to wyglądać choćby w przypadku PZU (frakcja Ziobry) i BGK (frakcja Morawieckiego): prezesi nie rozmawiali, współpracę obie te instytucje nawiązywały kilka poziomów niżej, na poziomie urzędników departamentów – twierdzi. Zresztą to nie jedyna osoba, która wspomina nam o takich detalach.
W spółkach panował nieustanny ruch. – (…) był człowiekiem byłego ministra skarbu Dawida Jackiewicza. Gdy z łask prezesa Kaczyńskiego wypadła frakcja Jackiewicza i Adam Hofmana, jasnym było, że dni ich protegowanych są policzone – opowiadał anonimowy polityk PiS „Gazecie Krakowskiej” o sytuacji w Grupie Azoty. Menedżerowie związani z Jackiewiczem zaczęli więc szukać nowego patrona. I znaleźli go we frakcji ministra sprawiedliwości. – Zrobił do firmy wielki zaciąg Solidarnej kosztem ludzi z PiS – kwitował polityk swoją opowieść o odwołanym prezesie. Zapłacił stanowiskiem: następca uchodził za desygnowanego przez Joachima Brudzińskiego.
W ten sposób walczą ze sobą menedżerowie związani z Morawieckim („ludzie Opus Dei”, jak mówi nam o nich jeden z rozmówców), Ziobrą (towarzysze z partii Solidarna Polska lub przyjaciele, jak Michał Krupiński), Brudzińskim, a także ludzie senatora Grzegorza Biereckiego – szefa sieci SKOK oraz związani z ojcem Tadeuszem Rydzykiem. To zaledwie najsilniejsze grupy interesu w łonie obecnej władzy i ich wzajemne swary wytyczają rytm funkcjonowania państwowych koncernów. Ale za ich plecami kłębi się też miriada drobniejszych graczy, którzy próbują uszczknąć coś dla siebie.
Megaprojekty to megapieniądze
– Problem jest głębszy niż jedna czy druga roszada – twierdzi były wicepremier i minister gospodarki, Janusz Piechociński. – To syndrom ciągle trwającego procesu: w niektórych firmach już dwu- albo trzykrotnie dokonywano całościowych wymian zarządów. Ktoś rezygnował, kogoś powoływano. Najpierw do rady nadzorczej, później po jakimś udawanym konkursie, na stanowisko prezesa – dodaje.
Jego zdaniem patologia sięgnęła nawet tych sfer, w których frakcyjne walki nie były aż tak widoczne, m.in. energetyki. – Nie da się wykluczyć, że część menedżerów przychodzi też do firmy, rozgląda się, widzi, że w takich warunkach nic się nie da zrobić i czym prędzej ucieka. To zapewne przykład słynnego prezesa ElectroMobility Poland S.A. – spekuluje polityk. – Duże strategiczne firmy wymagają po pierwsze stabilności. Po drugie, kto wchodzi do firmy potrzebuje półtora roku na to, żeby się w jej realiach odnaleźć, więc takie zmiany tylko utrwalają tymczasowe status quo. Po trzecie, w strukturach kapitału państwowego i samym państwie mamy zmiany, które są nie tylko polityczne, ale też instytucjonalne, w zakresie strategii i wreszcie, personalne – wylicza.
– Zacznijmy od tego, że prawdziwe decyzje zapadają gdzie indziej i to osoba, która je podejmuje, powinna zostać premierem – odcina się od kadrowych spekulacji politolog Radosław Markowski. – Jeżeli pani z broszką zostanie zastąpiona przez pana historyka, który zajmuje się bankowością, różnica będzie niewielka. Mam w nosie, czyi kumple będą przekręcać pieniądze. W tej chwili takie rozważania tylko odwracają uwagę od najważniejszego, czyli megaprojektów. Mogę się założyć, że tzw. Centralny Port Lotniczy nigdy nie powstanie, ale megaprojekt obliczony na wiele lat będzie prowadzony i gigantyczne pieniądze pójdą do kieszeni prywatnych, klubowych i innych, związanych z rządzącą opcją polityczną – peroruje z oburzeniem.