Annę Streżyńską spotykam w jej firmie, w jednym z biurowców w centrum Warszawy. Pogodna, wyluzowana, ten sam mocny uścisk dłoni. Nie przeżywa styczniowej rekonstrukcji rządu, w końcu na bezrobociu była całe trzy dni. Dziś, gdy emocje opadły, w szczerym wywiadzie opowiada o kulisach rekonstrukcji, dramacie e-dowodu, swoim dawnym resorcie, który przestaje być resortem, a także planach na przyszłość.
Krzysztof Majdan: Ministra została startuperką od blockchaina.
Anna Streżyńska, prezes MC2 Solutions: Nie tylko blockchaina, ale też od rozwiązań big data, sztucznej inteligencji, internetu rzeczy. Nasza działalność ma wiele odcieni, tak się złożyło, że absolutną furorę robimy jako wykonawca wdrożeń opartych na blockchainie, co więcej, głównie poza granicami kraju. Jest duże zapotrzebowanie na takie usługi, trochę w Europie Zachodniej, ale przede wszystkim w USA, Azji, na Bliskim Wschodzie, nawet w Afryce. A my w Polsce zastanawiamy się, czy to legalne.
Słyszałem, że o to tak naprawdę poszło w rekonstrukcji rządu. Pani forsowała blockchaina, a premierowi Morawieckiemu bliżej do chłodnego pesymizmu NBP i KNF.
Podsumowanie słuszne, ale nie usunięcia mnie z rządu. Ja do blockchaina podchodzę technologicznie, ale nie religijnie, nie jestem wyznawcą, nie widzę w nim panaceum na wszystko. Mieliśmy w ministerstwie Strumień dotyczący kryptowalut, blockchaina i jego zastosowań w administracji, który gromadził kilkadziesiąt osób z tego środowiska. Nawiasem mówiąc, wypracowaliśmy propozycje regulacyjne i przekazaliśmy premierowi, ale nigdy nie było sygnału ze strony czy to resortu finansów czy premiera, że ta część naszej działalności nie jest mile widziana. Wręcz przeciwnie.
To komu się nie podobała?
Powiedziałabym, że to poniżej krytyki, by szef NBP ostro napominał ministra konstytucyjnego, stawiał mu ultymatywne nakazy zamknięcia Strumienia i rozpędzenia całego towarzystwa. Widać tu ogromne niezrozumienie tego, co tak naprawdę się dzieje, na jakim jesteśmy etapie. Nikt nie zadał sobie trudu, by się dowiedzieć, o co chodzi, docenić opiniotwórczej roli pomostu, jaki przerzucono pomiędzy tymi środowiskami, zamiast tego wolał potępić. KNF był bardziej neutralny, przyjmując rolę obserwatora. Dla prezesa Glapińskiego rozwiązania, którymi się opiekowaliśmy, to naruszenie całej masy zasiedziałych interesów, wojna o pieniądz. Rothschild powiedział kiedyś, że nie interesuje go, kto stanowi prawo w państwie, tylko kto emituje pieniądze.
I to dla pani w ogóle nie brzmi groźnie?
Jeśli emitent jest prywatny, to rodzi zagrożenie, ale też często zmienia układ sił, powoduje, że ludzie zmęczeni zastałym układem, huśtawką między inflacją, a nadwartością pieniądza, dostają sposób na ćwiczenie niezależności finansowej na walutach, które nie są zależne od polityki kraju. Wszyscy pamiętamy, jak za komuny nielegalnym, a realnym i pożądanym środkiem płatniczym był dolar, kupowany zwykle w ciemnej bramie. Czy państwo chce powtórzyć tę atmosferę?
Jak się obserwuje, co zaszło w Europie, to prawie każdy na początku słysząc o cyfrowym pieniądzu, mówił „zaraz, tak nie można”. Dziś tamę kryptowalutom stawiają głównie kraje, które przywykliśmy uważać za niedemokratyczne, to dość jasny podział i sygnał obranego kierunku. Pamiętajmy, że waluty cyfrowe to tylko część technologii blockchain. Na świecie realizowane są ogromne projekty, polegające na przeniesieniu zasobów informacyjnych państwa do blockchaina, gdzie będą zasobami nie dającymi się manipulować, a tego się oczekuje od administracji państwa. Albo smart city w Dubaju oparte na blockchainie – ogromny, przyszłościowy projekt. A w Polsce wciąż cofamy się do rzeczy podstawowych.
To o co poszło w rekonstrukcji?
Nie byłam związana z żadną partią i mówiłam, co myślę. W pewnym momencie ten polityczny ostrzał nasilił się do tego stopnia, że nie miałam szans czegoś przeforsować. Wycofaliśmy się więc jako ministerstwo na pozycję realizowania bieżącej pracy, decyzyjność oddając rządowi, inaczej każdy nasz ruch był odbierany jako bunt polityczny przeciwko twardemu jądru partii.
Tak szczerze, po co pani to było? Nie uwierzę, że nie przewidziała pani takiej ewentualności, a polityka zawsze brudzi.
Nie przewidziałam, ale wie pan co? Chętnie będę uchodzić za głupią. Bez pewnej naiwności nie da się osiągać trudnych, ambitnych celów. A ja naprawdę szczerze wierzyłam w to, co mówił prezes Kaczyński, ile razy się z nim widziałam. Że rozmawiamy poważnie, bo umawialiśmy się na konkretne rzeczy związane z cyfryzacją i z nim i z premier Szydło.
A co mówił prezes Kaczyński?
Powiedział, że młodzi Polacy zasługują na to, by żyć w nowoczesnym państwie, które nadgoni dystans do Europy i nad tym mam pracować, a wszystkie siły w rządzie będą pomagać mi osiągnąć ten cel.
Pomagały?
Do połowy 2017 r. przynajmniej nie przeszkadzały.
Nic pani nie alarmowało?
Płynęły naturalnie sygnały, które powinny być dla mnie formą pobudki. Weźmy projekt sieci specjalnego przeznaczenia w państwie, który realizowałam jeszcze jako prezes UKE, niedokończony, bo przerwany przez rząd premiera Tuska. Miałam do tego wrócić, bo był obiektywnie dobry. Potem ten projekt jest mi wyrywany i przekazywany do MON. Okej, silna osobowość ministra Macierewicza tu przeważyła, ja mam inne rzeczy do zrobienia, więc wciąż próbowałam.
Ale zaczynało się robić nerwowo?
Na poziomie rządu utknęły 4 moje ustawy i jedno rozporządzenie, którego los był kolejnym sygnałem alarmowym. Dotyczyło to udostępniania informacji publicznej, powiedziałam, że to nie w porządku odcinać ludziom dostęp do tej wiedzy, zaczęłam się bardziej dopominać właściwej pozycji. Ciągle wierzyłam, że rekonstrukcja rządu spowoduje nadejście tej bardziej gospodarczej wizji, skupionej na celach gospodarczych państwa, nie na wykopywaniu toporów wojennych na każdym prawie froncie.
To, że została pani w sejmowej sali przy wotum nieufności, to była forma manifestacji, sprzeciwu?
Przygotowałam się do tego posiedzenia, spodziewałam się, że będę musiała się spowiadać z działalności ministerstwa. Dostałam SMS-a od jednego z moich dyrektorów: „Anka wszyscy wyszli, wychodź, bo cię zabiją”. Guzik mnie to obchodzi, to żadna forma sprzeciwu, wykonywałam po prostu swoją pracę.
A e-dowody? Sztandarowy projekt, wiedziałem, że ma obsuwę, ale w "Wyborczej" czytam, że to jakiś dramat.
Owszem, jest problem, ale z innego powodu, bo w samym projekcie dramatu nie było, realizacja nie jest opóźniona. Jako ministerstwo dostaliśmy go razem z COI-em [Centralny Ośrodek Informatyki przyp. red.]. MSWiA, które wcześniej prowadziło projekt dowodów osobistych z elektroniczną nakładką, umyło ręce, nie chciało samodzielnie go realizować. Powstał trzyresortowy zespół – MC, MSWiA i MZ. Koncepcję pisaliśmy wspólnie, została przyjęta przez rząd i według tamtej wersji wszystko było na czas.
To co się stało?
Zakładała, że realizację dowodu przeprowadzimy bez przetargu. W 2016 r. wprowadzono ustawę przyznającą Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych (PWPW) monopol na produkcję dokumentów państwowych. Skoro PWPW ma monopol, przetargu nie trzeba. Długo negocjowaliśmy z nimi, bo wycena realizacji była, delikatnie mówiąc, dość drastyczna, o ile pamiętam, 1,5 mln zł w ciągu 3 lat. Ale dogadaliśmy się, druk pierwszej partii e-dowodów miał ruszyć pod koniec marca 2019 r., cena spadła, czas pełnej wymiany dowodów się wydłużył. Do terminu został rok, nagle dowiadujemy się pod koniec marca, że ustawa jest niezgodna z unijnym prawem i nie ma szans na realizowanie e-dowodu w tej formie, czyli bez przetargu. Co, nawiasem mówiąc, było do przewidzenia, ale MSWiA chciał zadbać o klejnoty koronne polskiej gospodarki.
Czyli te pieniądze są nie do odratowania?
Nie ma siły, musi być jakieś opóźnienie. Jeśli musimy robić przetarg, to zajmie 9-12 miesięcy. A w tym czasie PWPW nie ma gwarancji, więc nie będzie kontynuować przygotowań. Nie wiem, na co rząd teraz czeka, bo gdyby zacząć przetarg już teraz, zaraz, jest szansa, że ten termin niewiele przekroczymy. Ale się na to nie zanosi. Zatem KE będzie miała uprawnienia, by żądać zwrotu pieniędzy. Projekt do tej pory kosztował 300 mln zł z poprzedniej perspektywy 2007-15, które wydano na PESEL, akta stanu cywilnego i inne rzeczy, które robił ówczesny COI, ale e-dowód, który kryje się pod akronimem projektu: pl-ID – nie został wykonany, KE dała Polsce dodatkowy termin. Do tego trzeba dołożyć wydatki na e-dowód poczynione już w dobrej wierze, przez administrację i PWPW w ostatnich dwóch latach.
Czy ja słyszę „to nie ja, to poprzednik”?
Gdyby chciało mi się bawić w ten sposób i historycznie szukać winnych, nie ja świeciłabym oczami. Ale to nie takie proste. Dobra, wcześniej nie zrealizowano nawet przygotowań, przez co to spadło na nas, ale oczywiście my też popełniliśmy błędy, preferując państwowego przedsiębiorcę, mówię tu o pomyśle bezprzetargowej realizacji, który z kolei spowodował wysoką wycenę realizacji, niczym nie mitygowaną, co przedłużało negocjacje. Wreszcie, dlaczego po ponad roku od wejścia ustawy, KE się nagle ocknęła? Gdybyśmy zaczynali z czystą kartą i bez KE na głowie, druk ruszyłby w marcu. Lecz, tak szczerze mówiąc, to trochę nie wiadomo, jaka z tego tak naprawdę wynika bieda i kto będzie z tego powodu płakał. Mnie samej nie przeszkadza dowód bez zdrapki, w telefonie mam już mobilny podpis kwalifikowany oraz profil zaufany.
Jaka z tego bieda? Choćby zwrot pieniędzy.
Próbowaliśmy rozwiązania dotyczące tożsamości i uwierzytelnienia przenieść do świata mobilnego zgodnie z najnowszymi prognozami. Destrukcja ministerstwa cyfryzacji doprowadziła do tego, że rozpoczęty przez nas z biznesem projekt darmowego podpisu kwalifikowanego, mobilnego, bez tej czytnika z kablem, został zarzucony. Gdyby nie to, w marcu mogliśmy mieć podpis kwalifikowany za darmo, dla potrzeb e-administracji i usług użyteczności publicznej, także w przedsiębiorstwach samorządowych. Prosty pomysł, aplikacja, zero kosztów. Mobilne dokumenty miały być wyposażone w rozwiązania umożliwiające składanie podpisu w świecie analogowym i cyfrowym.
Ale pani się e-dowód od początku nie podobał. Głośniej było o mDokumentach, nie e-dowodzie.
Decyzja o e-dowodzie zapadła w 2013 r. Potrzebowaliśmy czegoś takiego, bo dawał konkretny zestaw możliwości w kontaktach z administracją. Ówczesny podpis kwalifikowany był płatny, dostępny głównie dla biznesu i trudno go było rozpowszechnić, a też technicznie był słabo zrealizowany. Wszyscy szukali świętego Graala, który pozwoli zawierać masowo transakcje administracyjne, podpisywać dokumenty w różnych okolicznościach, przy i poza komputerem. Ale to było dawno. Gdy go odziedziczyliśmy, uważałam, że pieniądze trzeba oddać i nie bawić się w strupieszałe technologie, poczekać trochę i wprowadzić bardziej nowoczesne rozwiązanie czyli dowód osobisty w komórce.
To też się rozbiło?
Też. mDokumenty utknęły w Radzie Ministrów. Bano się, że będą kanibalizować e-dowód, w międzyczasie wszystko się przeciągało. Uzgodnienia, czy w e-dowodzie powinna znaleźć się np. karta ubezpieczenia zdrowotnego, czy nie. Na papierze to brzmi fajnie, ale ilu ekspertów, tyle opinii, a jak wchodzi kolejny resort, tu zdrowia, ze swoimi ekspertami i opiniami, wszystko trwa piekielnie długo.
Czekaliśmy na nowego ministra cyfryzacji i się nie doczekaliśmy. Dawny resort przestał być resortem.
Mówi się, że zostanie przemianowany na Agencję ds. Informatyzacji. To był zresztą mój pomysł. Chodziło o to, by zdjąć zagadnienia cyfryzacji z linii politycznego ostrzału. Często zapadały na styku różnych resortów, co komplikowało i opóźniało wdrożenia. Agencja miała być po prostu wykonawcą. W KPRM niech zapadają decyzje, w końcu cyfryzacja to proces cywilizacyjny, i niech KPRM za nie odpowiada, a Agencja je wdraża. W końcowym okresie w ministerstwie cyfryzacji realizowaliśmy łącznie 50 projektów, w tym 19 cudzych, z innych resortów, które sobie z nimi nie radziły. Mało kto o tym wiedział, bo trudno się przebić do mediów z taką informacją.
Widać było, że potrzebny jest ktoś, kto przypilnuje, by wdrożenia były realizowane tanio, efektywnie, po kolei, bez opóźnień i kar za niedotrzymanie terminów. Tylko teraz trochę za późno. W rozkwicie resort miał pełne kadry, 230 osób w samym IT. Dziś zostało 5 projektów z tych 50, ludzie odchodzą. Od 6 miesięcy nie wiadomo, co będzie z tym resortem. To świadczy o pewnej kompromitacji i tym, że w rządzie nie do końca zdają sobie sprawę ze znaczenia cyfryzacji dla rozwoju gospodarczego i społecznego.
Zatem się pani wkurzyła, założyła startup, i trafiła w środek świata e-sportu, z zaskakującym partnerem – Kinguinem.
Przeglądałem oferty pracy na waszej stronie – poszukiwani wyłącznie programiści blockchainowi. Mamy niedobory na krajowym rynku pracy?
Mamy. Powyjeżdżali tam, gdzie jest większy popyt i lepsze płace. Mało tego, na konferencjach, seminariach, warsztatach dotyczących blockchaina, są łowcy głów. Jeśli jacyś programiści jeszcze nie wyjechali, ci na pniu składają im oferty.
Brzmi jak wymarzony kierunek rozwoju osobistego.
Tak, ale przestrzegałabym programistów przed zamknięciem się wyłącznie w tym obszarze. Dlatego, że ze blockchain nigdy nie daje się implementować jako jedyna technologia, zawsze jest z czymś zintegrowany, przyłączony do innego zasobu, stąd przydaje się znajomość innych technologii. Ale i tak najwięcej uczy praktyka, kursy doszkalające pokazują kontekst biznesowy i pozwalają zrozumieć, co z blockchainem da się zrobić. Poszukujemy jednak programistów różnych technologii, bo na blockchainie nasza praca się nie kończy.