Niecałe trzy dekady po upadku komunizmu polska gospodarka mogłaby uchodzić za wzorcową – takie wnioski płyną z raportu amerykańskiego liberalnego think-tanku Cato Institute. Wszystko to zasługa gwałtownej transformacji, jaką zafundowały ojczyźnie pierwsze ekipy rządzące. Tam, gdzie zmiany postanowiono wprowadzać stopniowo i łagodnie, dziś potęgują się nierówności i rynkowe patologie.
Analitycy Cato Institute przeanalizowali przemiany i dzisiejszą sytuację krajów dawnego bloku wschodniego, które przeszły długą drogę od realnego socjalizmu do kapitalizmu. I doszli do wniosku, że w tych państwach, które reformowały się gwałtownie i nie łagodząc skutków tak szybkiej transformacji, proces odchodzenia od centralnego sterowania przyniósł znacznie lepsze wyniki.
O tym, jak szybko powinny zachodzić zmiany, dyskutowano w Polsce jeszcze zanim runął komunizm. W kolejnych latach wskazywano na sąsiednie kraje – na czeską kuponovkę (program prywatyzacji, nadający uprawnienia do nabywania majątku narodowego wszystkim obywatelom) czy na niemieckie potężne wsparcie dla wschodnich landów. Argumentowano, że najpierw należy zbudować odpowiednie struktury instytucjonalne i prawne, a dopiero potem brać się za „wyprzedaż majątku narodowego”.
Jaką rolę odegrał w transformacji Balcerowicz?
Pierwsze rządy po upadku komunizmu jednak nie oglądały się na krytyków: system był zmieniany radykalnie, w szybkim tempie, jakby nie było ani chwili do stracenia – co przypisywano w szczególności roli, jaką odegrali wówczas Leszek Balcerowicz, Jeffrey Sachs i inni doradcy gospodarczy ekip w Warszawie, najczęściej kojarzeni z ideami ze szkoły Miltona Friedmana rodem.
Paradoksalnie, pochwała „terapii szokowej” przez ekspertów Cato Institute została sformułowana w chwili, gdy w Polsce narasta fala rozczarowania – przynajmniej retorycznego – skutkami przemian. Przez lata krytykiem bilansu transformacji w jej gwałtownej postaci był np. ekonomista i dziennikarz, Kazimierz Poznański. Według niego majątek narodowy wyprzedawano za 9-12 proc. jego rzeczywistej wartości.
Inni krytykowali organizacyjny bałagan i korupcyjne otoczenie gospodarki, prześcigając się w szacunkach dotyczących tego, ile majątku przepadło lub zostało przy tej okazji ukradzione (jakkolwiek trudno zdefiniować tę kradzież). Wciąż nierzadko w dyskusjach pojawia się argument o tym, że zagraniczni inwestorzy „położyli” wiele polskich zakładów, a być może nawet inwestowali z intencją ich zamknięcia – czytaj: wyeliminowania tańszej (lepszej) konkurencji ze Wschodu kontynentu.
Nie można też oprzeć się wrażeniu, że niemały – być może niedoceniony – wpływ na wrogość wobec gwałtownej transformacji miał styl bycia Leszka Balcerowicza: nie znoszący sprzeciwu, uciekający od konsultacji i dyskusji z innymi ekonomistami, radykalny w przywiązaniu do myśli liberalnej. Do dzisiaj udział architekta polskiej wolnorynkowej rewolucji w inicjatywach opozycji uważany bywa – choć jedynie w kuluarowych komentarzach – za pocałunek śmierci dla każdej szerzej zakrojonej inicjatywy politycznej.
Ba, nawet politycy, którzy jednoznacznie opowiadali się po stronie ówczesnych radykalnych przemian, po latach przyznawali, że mają one swoje słabe strony. Zrobił tak choćby prezydent Bronisław Komorowski, krytykując w okresie swojej prezydentury bałagan prawny i częste nowelizacje przepisów.
Źródła współczesnych konfliktów i sporów
I dziś nie brak tych, którzy w szokowym sposobie przeprowadzenia transformacji widzą źródło naszych obecnych konfliktów społecznych i politycznych. A przede wszystkim – źródło powszechnej frustracji, rozczarowania elitami, glebę dla populistycznych zagrywek. – Na każdym etapie [transformacji – przyp. red.] można byłoby wyróżnić jakiś moment przełomowy. Najpierw, kiedy przyjęto, że zrobimy to „szokowo” – przekonywał w rozmowie z INN:Poland Rafał Woś, autor książki „Dziecięca choroba liberalizmu”. – Zdecydowano, że trzeba wykorzystać dezorientację obywateli, całej klasy politycznej i szybko przeprowadzić zmiany – dorzucał.
Kolejny etap to pojawienie się przekonania, że skoro są tacy, którzy radzą sobie lepiej w tym porządku, to znaczy, że to oni mają rację i należy im bardziej ułatwiać życie. – A ci, którzy się nie odnajdują, to są słabi, nie ogarniają, nie są nowocześni – przekonywał Woś. Według niego, finałem był trzeci etap, „tanie państwo”: jak najmniejsze, z jak największą ilością przekazanych w prywatne ręce funkcji, wycofujące się z życia społecznego i rynku, na którym – przynajmniej w dzisiejszym odbiorze – pozostawali, dzierżący niepodzielną władzę, „członkowie elit”. Milionerzy i menedżerowie korporacji, politycy z centrum i lewa, bankierzy, sędziowie, liberalni intelektualiści.
Eksperci Cato Institute nie wchodzą w meritum polskich dyskusji, nie śledzą konkretnych spraw prywatyzacyjnych czy liczby nowelizacji przepisów. Raczej patrzą na statystyki, które dobitnie pokazują, że te patologie, o których tak gorąco dziś dyskutujemy, są znacznie silniejsze w krajach, które decydowały się na przemiany dawkowane stopniowo i ostrożnie.
Najprostszy przykład to wskaźnik Giniego – czyli ten pokazujący nierówność dochodów. Jest on znacznie wyższy w krajach, gdzie unikano „szoków”. W tych samych państwach rodziły się oligarchie o niezwykle silnym wpływie na gospodarkę i politykę. Amerykańscy analitycy twierdzą, że wszelkie wskaźniki bogactwa krajów i społeczeństw faworyzują po 25 latach te państwa, które reformowały się szybko i bez wahania. Im więcej rynku i prywatnej własności, tym lepsze są wyniki gospodarcze – wyliczają.
Czy te argumenty przekonają w Polsce choćby jednego z zaciekłych przeciwników terapii szokowej? Bardzo wątpliwe. Trzeba się pogodzić z tym, że sposobów narracji i ocen okresu transformacji – a zwłaszcza polityki Leszka Balcerowicza i jego następców – nigdy nie uda się ujednolicić. Tak czy inaczej, bez względu na koszty, jakie pociągnęła za sobą transformacja, należy się jednak zastanowić, czy warto ten proces odwracać.