Facebook wprowadza funkcję randkowania – zapowiedział Mark Zuckerberg. Szef Facebooka zastrzegł jednak, że chodzi mu o budowanie prawdziwych i długotrwałych relacji. Po jego deklaracji wartość akcji Tindera poleciała na łeb na szyję.
Mark Zuckerberg szybko otrząsnął się z krytyki, jaka spadła na jego portal po ujawnieniu masowego wycieku danych. Podczas corocznej konferencji F8 zapowiedział, że Facebook będzie ułatwiał ludziom łączenie się w pary. Nowa funkcja ma się pojawić w aplikacji w górnym prawym rogu w formie dodatkowej ikonki.
Aby tak się stało serwis chce jednak... wykorzystać informacje, które o nas zgromadził. Propozycje znajomości będziemy bowiem dostawać na podstawie naszych zainteresowań, wydarzeń, znajomych i grup, do których jesteśmy zapisani. Nasz randkowy profil ma być też niewidoczny dla naszych znajomych, którzy nie będą korzystać z nowej opcji. Będzie się w nim zresztą znajdowało tylko nasze imię, a rozmowa ma odbywać się w oddzielnym komunikatorze.
Kogo Facebook chce wykluczyć?
Co więcej, z randkowania nie będą mogli skorzystać użytkownicy, którzy ustawili wcześniej swój status jako „w związku” albo „żonaty/zamężna”.
Całość wygląda więc jak nieco bardziej konserwatywna wersja Tindera, który, przynajmniej nad Wisłą, cieszy się raczej dość specyficzną sławą. Jego krytycy twierdzą, że służy wyłącznie do poszukiwań szybkich przygód, jego zwolennicy... mają dokładnie ten sam argument.
Choć Facebook obiecuje głębokie relacje, zapowiedź wprowadzenia funkcji randkowania mocno uderzyła w jego bardziej frywolnego konkurenta. Właściciel Tindera, spółka Match Group, straciła 21 proc. w ciągu kilku godzin. Oznacza to, że „zbiedniała” o jakieś 2 mld dolarów.