– Cała branża ciągle kombinuje, w jaki sposób być w zgodzie z prawem, bo wystarczy drobne potknięcie i można stracić licencję. A tu z konopi wyskakuje taki Rutkowski, macha pistoletem na kulki, odpala petardy i jakoś nikt mu się do tyłka nie dobiera - mówi o słynnym polskim byłym detektywie warszawski prywatny detektyw (czynny i z licencją).
To jedyne zdanie, które nadaje się do zacytowania w całości, reszta zawiera dość obrazowe przekleństwa. Jego rozgoryczenie jest słuszne. Krzysztof Rutkowski dostał w końcu wyrok, ale śmiesznie niski. W dodatku od razu zapowiedział, że i tak będzie prowadził dalej swój paradetektywistyczny biznes.
Rutkowski z zawodu jest mechanizatorem rolnictwa. Po szkole nie poszedł do zawodu, skusiła go służba milicyjna w warszawskim oddziale ZOMO. Pod koniec lat 80. Przez 2 lata kierował agencją ochrony Sekuritas, potem założył własną działalność detektywistyczną. Był też posłem Samoobrony. Przez 11 lat prowadził biuro detektywistyczne "Rutkowski", jednak w 2010 roku, po serii afer z jego udziałem odebrano mu licencję.
Krzysztof Rutkowski został skazany za ni mniej ni więcej, tylko udawanie detektywa. Licencję stracił już dawno temu, od kilku lat bawi się w kotka i myszkę, prowadząc działalność doradczą, zaś w biurze detektywistycznym jest jedynie rzecznikiem prasowym. Oczywiście nikt nie ma wątpliwości, że to jednak on rozdaje karty w firmie, którą prowadzi i którą zarządza.
O Rutkowskim w środowisku detektywów krążą legendy. W zasadzie niewiele osób decyduje się na jakąkolwiek formę współpracy z nim. To oznaczałoby utratę reputacji. A tej Rutkowski dawno już nie ma.
Jaki jest poza ekranem?
Krzysztofa Rutkowskiego widziałem dwa razy w życiu. Raz na imprezie jakiejś firmy deweloperskiej. Ludzie w garniturach, tylko zaproszeni, nikogo z ulicy. Pojawił się też Krzysztof Rutkowski, akurat miał rękę w gipsie, pomogłem mu więc przytrzymać drinka, gdy osunęła mu się marynarka. Miły facet, podziękował.
Nastrój imprezy zaburzał nieco ochroniarz byłego już wtedy detektywa. Olbrzymi facet w mundurze polowym w barwach miejskiego moro z obowiązkową kominiarką na twarzy. Strasznie się nudził, stał głównie pod ścianą. Próbował coś przekąsić, ale w kominiarce nie było mu specjalnie łatwo. W końcu napił się czegoś przez słomkę.
Druga sytuacja była nieco inna – impreza plenerowa, wyścigi samochodowe. Również sami swoi, żadnych przypadkowych ludzi, ale wśród uczestników pojawili się pracownicy Rutkowskiego. Nie byli duzi, byli olbrzymi, każdy z zawieszoną na szyi imitacją policyjnej „blachy”. Jedynie napis „Policja” był zastąpiony dumnym „Rutkowski patrol”. Zajmowali się byciem znudzonymi – do czasu.
Okazało się, że impreza ma być filmowana przez TVN ze śmigłowca. Gd tylko pojawiły się kamery, ludzie Rutkowskiego jak jeden mąż rzucili się na lądowisko dla helikoptera i obstawili je dookoła, bardzo groźnie wyglądając. Okazuje się, że reagują głównie na obecność kamer, gdy tylko można dumnie wypiąć pierś.
Obie sytuacje nie były przerażające, były kuriozalne i śmieszne. Jak cały Rutkowski, co do którego nie ma pewności, czy ma poczucie humoru. Ostatnio na jego profilu pojawiło się zdjęcie byłego detektywa stojącego na pokładzie łodzi pod jednym z warszawskich mostów. Podpis sugerował, że Rutkowski zaangażował się w szukanie słynnego pytona, ale całość była utrzymana w żartobliwym tonie. Pogratulować dystansu do siebie.
Nie bierze drobnych
Ale Rutkowski oprócz potężnego parcia na szkło i dowcipu, ma też drugą twarz, twardego biznesmena. Nie podejmuje się pracy za mniej, niż kilkadziesiąt tysięcy złotych, podsuwając klientom bardzo ogólne umowy, które nic im nie gwarantują.
– Już nieraz naprawialiśmy po nim robotę, za ułamek tej kwoty, którą wziął. A sprawy nie były specjalnie skomplikowane, za to klienci majętni i zdesperowani – mówi nam warszawski detektyw.
Przy okazji wyjaśnia, że on i jego znajomi od dawna zastanawiają się, jak to jest możliwe, że Rutkowski ciągle działa w sposób, który każdemu innemu nie uszedłby na sucho. Podsłuchiwanie, zakładanie lokalizatorów, dokonywanie zatrzymań – to nie mieści się w kanonie dozwolonych metod pracy detektywa.
Rutkowski przegrał kilka spraw – choćby ostatnią, zakończoną wyrokiem roku więzienia w zawieszeniu za udawanie detektywa. Słynne było też „aresztowanie” Andrzeja Jaroszewicza, syna byłego premiera, który miał rzekomo szantażować albańskiego biznesmena.
Na środku ulicy wybuchały petardy, Jaroszewicz został nielegalnie skuty i pozbawiony wolności. Dopiero po 10 latach, w 2005 roku, wygrał proces z Rutkowskim. Sąd nakazał byłemu detektywowi wypłacenie 100 tysięcy złotych odszkodowania.
– Taka sprawa położyłaby karierę każdego normalnego detektywa. A Rutkowski bawił się z sądami 10 lat i musi tylko zapłacić – dziwi się detektyw. Dodaje, że to w zasadzie celebryta, robiący wszystko na pokaz. Nawet pistolety jego ekipy to przede wszystkim atrapy, strzelające plastikowymi kulkami.
– Noszenie i używanie broni na ulicy jest obwarowane tyloma przepisami, że nawet policjant wyjmuje ją w wyjątkowych sytuacjach. A machanie człowiekowi lufą przed nosem nie mieści mi się w głowie, to jest groźne i nieodpowiedzialne – podsumowuje.