Pewien mechanik z Bartoszyc został poproszony przez dwie kobiety o pomoc w wymianie żarówki. Teraz musi się tłumaczyć w sądzie, bo okazało się, że drobna przysługa, za którą mężczyzna nie wziął praktycznie pieniędzy, była prowokacją skarbówki.
Historia wyglądała początkowo na dość błahą. Pod warsztat samochodowy w Bartoszycach podjechał samochód z dwoma kobietami, które poprosiły mechaników o pomoc. Chodziło o wymianę zużytej żarówki.
Sęk w tym, że warsztat właśnie kończył pracę. Właściciel zamknął kasę i wybierał się do domu. Przed wyjściem poprosił jednak jednego z mechaników o to, by pomógł obu paniom. Niedługo później dostał telefon. Okazało się, że to zdenerwowany pracownik, który prosił go o powrót do pracy. Kobiety w potrzebie były w rzeczywistości urzędniczkami z Urzędu Skarbowego.
W ich samochodzie nie działała przednia i tylna lampa. Tę pierwszą udało się naprawić od ręki, druga była jednak do wymiany. Jako że zakład takowej nie miał na stanie, mechanik zaoferował swoją własną żarówkę. Po skończeniu roboty, panie zapytały o koszt naprawy.
Do sądu o 10 zł
Zdaniem naczelniczki skarbówki, Małgorzaty Sipko, takie działanie wykracza poza pomoc, bo mechanik zażądał pieniędzy. Według niej, trudno je więc uznać za bezinteresowne. Mechanik nie przyjął jednak mandatu, a sprawa trafiła do sądu.
Sąd uznał winę oskarżonego, odstąpił jednak od wymierzania kary. Sipko odwołała się od wyroku, żąda nałożenia 600 zł grzywny.
— Pytano mnie w sądzie, ile kosztowała żarówka, więc odpowiedziałem, że 4-5 złotych. Wychodzi na to, ze cała sprawa toczy się o ten "naddatek" w wysokości 5-6 złotych, bo wziąłem 10 złotych — zauważył mechanik.