Teoretycznie Unia Europejska ustaliła limity spożycia ulepszaczy żywności. W praktyce nikt nie pilnuje, ile ich zjadamy.
Teoretycznie Unia Europejska ustaliła limity spożycia ulepszaczy żywności. W praktyce nikt nie pilnuje, ile ich zjadamy. Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Gazeta
Reklama.
Kontrola NIK objęła okres od 2016 do początków 2018 roku i jej wnioski sprowadzają się do tego, że w Polsce w zasadzie kontrola dodatków stosowanych w jedzeniu nie istnieje. Z 330 ulepszaczy, jakie wyszczególniła swego czasu Bruksela, w przypadku dwustu określone są dzienne limity spożycia, czego w Polsce nikt nie sprawdza. Podobnie zresztą, jak i tego, czy producenci nie przesadzają z ilością takich substancji.
W raporcie znajdziemy zapewne wiele wstrząsających detali. Lista emulgatorów w kiełbasie może dobić nawet dwudziestu substancji, w niewinnej – z pozoru – sałatce warzywnej może ich być dwanaście. Najwięcej dodatków znajdziemy w rozmaitych słodkich przekąskach, od ciastek i lodów po napoje. Stąd właśnie wyjątkowe ryzyko dla dzieci.
Poważnej krytyki doczekał się sanepid. NIK wytyka służbom sanitarnym, że na 8900 próbek żywności inspektorzy mieli zastrzeżenia do 26. Tymczasem 35 próbek skierowanych do certyfikowanego laboratorium przyniosło dalece gorszy rezultat: zakwestionowano aż 5.
Ba, jak opisuje wyborcza.pl, sanepid czasem doszuka się w próbkach emulgatorów, których nie wypisano na etykiecie. Ale nie sprawdza, czy przypadkiem nie sumują się one w szkodliwą mieszankę o wysokim stężeniu. Nikt nie sprawdza też, jak rozmaite emulgatory wpływają np. na organizm osoby, która jednocześnie przyjmuje jakieś leki.
A wpływ ulepszaczy na zdrowie raczej nie ulega wątpliwości. NIK podkreśla, że zwiększają one ryzyko astmy, alergii, kamieni nerkowych, nawet raka.