Podział to w dzisiejszej Polsce niemalże słowo-klucz. Polska jest „podzielona” między zwolenników władzy i opozycji, biednych i bogatych, prostaków i wykształciuchów. Wrażenie przepaści między światem „A” i „B” potęgują też dane GUS na temat bogactwa w Polsce. Kłopot w tym, że cały dyskurs na ten temat daleko rozmija się z tym, co sądzą na ten temat eksperci.
Dane GUS na temat bogactwa w Polsce da się ująć w zgrabną formułkę: w Polsce istnieje kilka wysp bogactwa, które wyraźnie odróżniają się od reszty kraju. Największą z nich jest Warszawa, gdzie PKB per capita sięga niemal 114 tysięcy złotych na głowę, a to 219 proc. średniej krajowej. – Metropolia warszawska cieszy się niewiarygodnym wręcz bogactwem – skwitowała „Gazeta Wyborcza”.
Problem w tym, że ten wyjątkowy status Warszawy to przynajmniej po części zasługa przyjętego przez GUS podziału: w statystyce Urzędu ujęto 16 województw – i Warszawę „odciętą” od otaczającego ją województwa mazowieckiego. Nie przypadkiem najlepiej w statystyce wypadają też inne województwa z dużymi i dynamicznymi ośrodkami, jak dolnośląskie, wielkopolskie, śląskie czy pomorskie.
We wszystkich tych przypadkach statystykę dla całego województwa podnosiły tamtejsze metropolie – Wrocław, Poznań, Katowice czy Gdańsk. Gdyby wyodrębnić je tak, jak w przypadku Warszawy, niewiele ustępowałyby jej pod względem zamożności.
Podziały z czasów zaborów
Można by zatem dojść do wniosku, że mamy w Polsce kilka takich wysp bogactwa, które są otoczone morzem biedy. Doskonale pasowałoby to do dyskursu, jaki socjologowie i politolodzy toczą na temat naszego kraju od lat. Podziały na Polskę A, B czy C, miały – zgodnie z tą narracją - sięgać czasów zaborów i odzwierciedlać różnice mentalne oraz polityczne ówczesnych, dzielących Polskę, mocarstw.
W uproszczeniu podział ten przekładano potem na Polskę A i B, czyli odpowiednio „zachodnią” i „wschodnią”. W konsekwencji ukuto też termin „ściana wschodnia”, który po części miał też uzasadnienie w atrakcyjności i bogactwie sąsiednich państw. Schemat zaczęto przekładać na kolejne sfery życia: mieszkańcy „B” mieli być biedniejsi czy gorzej wykształceni. Najpierw głosowali na postkomunistów, dziś sympatyzują z PiS.
Michał Brzeziński, badacz z Wydziału Nauk Ekonomicznych UW i specjalista od ekonomii politycznej oraz ekonomii ubóstwa i nierówności, macha na te kategoryzację ręką. – Nie lubię stereotypów – mówi w rozmowie z INNPoland.pl. Odcina się od narracji o „biegunach”, wyimaginowanych różnicach między „metropoliami” a resztą, czy podziałami na A i B.
– Różnice w majętności w Polsce na pewno istnieją, ale spójrzmy na nie z innej perspektywy: w Warszawie też są nierówności, podział na biednych i bogatych – podkreśla Brzeziński. – Tych drugich jest stosunkowo niewielu: to grupa dobrze opłacanych specjalistów i przedsiębiorców, w skali całej Polski nie mogliśmy powiedzieć nawet, że stanowią oni choćby 1 proc. populacji – dodaje.
Żeby móc mówić o jakiejś Polsce A, grupa ta musiałaby liczyć sobie 10-20 proc. populacji. Innymi słowy, statystyka tworzy wrażenie, że gdzieś w Polsce jest takie miejsce, w którym mieszkańcy dostają raptownego finansowego „kopa”: zajadają się awokado, wakacje spędzają w luksusowych tropikach, a pod choinkę sprawiają sobie limuzyny. Takiego świata i takiej Polski jednak nie ma, nawet jeśli w niektórych stołecznych kawiarniach da się skosztować awokado.
Nieaktualne dane
Podstawowego błędu Brzeziński doszukuje się już w liczbach, jakimi operuje GUS. – Dane GUS nie są całkowicie poprawne: nie uwzględniają dobrze faktu, że ludzie migrują, pomiędzy regionami, wsią a miastami itd. – mówi badacz.
– GUS w swoich badaniach uwzględnia zatem nieaktualne już dane o liczebności populacji. Zatem PKB w mniejszych ośrodkach jest dzielone na większą niż w rzeczywistości liczbę ludności, co zaniża średnią, a w Warszawie i dużych miastach nie uwzględnia ludności, która tam w ostatnich latach napłynęła, co średnią zawyża – wskazuje.
Innymi słowy, ruchy ludności sprawiają, że wszelkie podziały na „miasta, które nie głosują na PiS” oraz „wsie, które są skłonne pójść za populistami” należałoby odesłać do lamusa. W średniej produktu krajowego brutto per capita są oczywiste, wielkie różnice: mediana na Lubelszczyźnie wynosi 35 642 zł, na Dolnym Śląsku – 57 203 zł. To przeszło 20 tys. zł różnicy w ciągu roku.
Przepaść nie do zasypania – podsumowują eksperci. Ale nie do przeskoczenia, można by rzec, bo nie uwzględnia migracji. Dziś mieszkańcy biednego regionu nie są skazani wyłącznie na inicjatywy lokalnych włodarzy: w ostateczności mogą wsiąść w autobus czy pociąg i ruszyć na studia lub do pracy na drugi koniec kraju. I tak się rzeczywiście dzieje, wystarczy się rozejrzeć na rynku pracy. To nie pomaga niwelować różnic między regionami, ale wyrównuje je między ludźmi.
Błędne przeświadczenie
A przede wszystkim, rzeczywistość przeczy snutym bez podstaw badawczych tezom o „specyficznych cechach” Polski A i B. – Różnice występują – ekonomiczne, polityczne, kulturowe – ale dane nie pokazują, żeby to było związane np. z sympatiami politycznymi – podkreśla Brzeziński.
– Na pierwszy rzut oka tak się może wydawać, ale gdy przyjrzeć się danym, okaże się, że stereotypowe podziały – choćby że biedni głosują na PiS, a bogaci na PO – są błędne – kwituje badacz. – Z danych wynika może, że bogatsi głosują trochę rzadziej niż reszta, że na wsi głosuje się trochę częściej niż w mieście. Ale już klasa średnia nie głosuje częściej niż biedni, biedni nie głosują na PiS częściej niż klasa średnia – wyjaśnia.
Według niego również poziom wykształcenia słabo korelował z obiegowymi stereotypami. – W badaniach znajdziemy co najwyżej potwierdzenie tego, że miejsce zamieszkania często jest skorelowane z poglądami dotyczącymi wiary, tradycji, kultury. A te z kolei kształtują w sporej mierze preferencje polityczne. Więc to raczej wartości niż czynniki ekonomiczne kształtują nasz światopogląd – zastrzega. Jedno wydaje się być jasne: nie możemy zbyt daleko posuwać się w interpretacji grubości portfela.