W ciągu zaledwie dwóch lat od debiutu bielizna Undress Code zdążyła oczarować kobiety z Paryża, Tokio, Nowego Jorku i Londynu. Jej autorzy, Izabela i Kacper Zielińscy, wprowadzili bowiem do branży nowoczesność i awangardę - zamiast klasycznych, koronkowych staników zaproponowali klientkom geometryczną, miękką i funkcjonalną bieliznę, która może być zarówno schowana pod ubraniem, jak i stać się samodzielnym elementem outfitu. Innowacyjny pomysł, z drobną pomocą szczęścia i uporu, obronił się na tyle, że dziś polską markę można znaleźć w butikach na całym świecie.
Dobry pomysł i sporo szczęścia
Próba wybicia się w branży fashion przypomina szukanie igły w stogu siana. Przytłaczająca ilość startujących w wymagającym wyścigu firm odpada w przedbiegach, boleśnie dociśnięta brakiem inwestorów i zamówień po latach działalności. Aby osiągnąć sukces nie wystarczy wyróżniać się pomysłem - potrzeba również sporej dawki szczęścia.
– Branża wymaga czasu i marki, jak mają szczęście, zazwyczaj wychodzą na plus dopiero po trzech latach działalności. Więksi partnerzy po prostu nie chcą podejmować ryzyka na samym początku - wolą obserwować, jak takie marki się rozwijają. A początek jest newralgiczny - wtedy najbardziej potrzebuje się zamówień. My mieliśmy na tyle dużo szczęścia, że na samym początku udało nam się zacząć współpracę z kilkoma dużymi partnerami i dało nam to płynność finansową – opowiada Iza Zielińska.
– Szczęścia mieliśmy dużo – wtóruje jej Kacper Zieliński. – Nie mieliśmy żadnego doświadczenia, więc wszystko robiliśmy ucząc się na własnych błędach i poświęcając każdą wolną chwilę na pchanie tego pomysłu do przodu. Co więcej, ruszaliśmy bez żadnych oszczędności i wszystko finansowaliśmy z mojej pensji w korporacji – opowiada.
Bielizna na wierzchu
Ruszenie z bieliźnianym start-upem było zatem skokiem na głęboką wodę. Tym głębszą, że para z żadnej strony nie otrzymała wsparcia - przyjaciele z SGH, pracujący w korporacjach do ich zapału podchodzili z przymrużeniem oka, a profesorowie z Uniwersytetu Bocconi w Mediolanie, gdzie studiowała Iza, zupełnie nie dawali wiary na osiągnięcie sukcesu z tak małym kapitałem.
– Moi profesorowie przekonywali mnie, że ta branża potrzebuje bardzo dużych inwestycji. I tak rzeczywiście jest – śmieje się współwłaścicielka firmy. – Mieli więc rację, ale nie przewidzieli, że uda nam się stworzyć coś takiego, co od razu zainteresuje kupców – mówi.
Zainteresowało, i to bardzo, bo produkty Undress Code nie są zwyczajną bielizną, do której przyzwyczajone są kobiety. To nie romantyczne, koronkowe staniki z fiszbinami i push-upami, a miękkie, geometryczne ubranie bez usztywnień, którego noszenie ma być przyjemnością. Zaś kluczem, który przyciągnął uwagę partnerów była funkcjonalność tej bielizny, której nie chowa się pod bluzką, tylko eksponuje, jako część codziennej stylizacji.
– Udało nam się zainteresować kupców, bo trafiliśmy w bardzo dobry moment - kiedy branża była zmęczona klasycznym asortymentem, który proponowali wszyscy. My wystartowaliśmy z czymś wtedy unikatowym i oprócz funkcjonalności, zaproponowaliśmy zupełnie inny design - bez kwiecistych koronek, a z materiałem, którego inni nie używają do bielizny, np. welur czy alcantara – tłumaczy Iza.
Szwaczki wolały tradycję
Nie wszyscy podzielali wizję Zielińskich. Z powodu awangardy kroju i materiałów, z których wykonywana jest bielizna, sporym wyzwaniem okazało się znalezienie szwalni, która by ją uszyła.
– Mieliśmy plik Excel z 80-cioma szwalniami. Były to zarówno szwalnie, które składały się z trzech siedzących w piwnicy pań, których jakość szycia pozostawiała wiele do życzenia, jak i duże, profesjonalne zakłady, które dawały nam takie minima finansowe, że byłyby to inwestycje rzędu pół miliona złotych – wspomina Kacper.
– Polskie szwaczki przez lata były przyzwyczajone do szycia klasycznych koronek, a naszych rzeczy musiały się po prostu nauczyć, przez co spadała nieco wydajność ich pracy – wtóruje mu Iza. – Znalezienie chętnej szwalni i przekonanie jej, że będziemy mieć zamówienia i pracownice nie będą się uczyły na darmo, było dla nas trudnym sprawdzianem. Dopiero na jakiejś 16-stej stronie Google znaleźliśmy szwalnię, która podjęła się wyzwania – opowiada.
Początkowe trudności zaowocowały zaskakującym efektem - zaproszeniem na ekskluzywne targi w Paryżu. Tu pomogło trochę szczęście - Kacper polubił na Instagramie profil targów. Dzięki temu ich bielizna została zauważona i tydzień później Zielińscy otrzymali zaproszenie do udziału w specjalnej sekcji marek, wprowadzających innowacje w designie.
– Na studiach uczyli mnie, że musi minąć kilka sezonów, zanim ktoś nas w ogóle zauważy i zaprosi na targi, a tu nagle otrzymujemy zaproszenie do wystawienia się obok najlepszych bieliźnianych marek. Co więcej, dostaliśmy również pop-up w galerii Lafayette, która jest luksusowym domem handlowym w Paryżu – opowiada Iza.
Butiki na całym świecie
Tu znów, jak powtarzają, zadziałało szczęście - wcześniej wszyscy im powtarzali, że na pierwszych targach kupcy dopiero z marką się zapoznają i oswoją, a zamówienia złożą dopiero po trzecich lub czwartych. Tymczasem nie dość, że Zielińscy otrzymali dwa atrakcyjne zamówienia od lokalnych butików, to jeszcze nawiązali współpracę z Zalando czy włoskim Yoox.
– W tym momencie mamy butiki, które współpracują z nami na całym świecie - w Tokio, Nowym Jorku, Szanghaju, Londynie, Paryżu, w mniejszych miastach Niemiec czy Hiszpanii. Jeżdżąc na targi cały czas pozyskujemy nowych partnerów – mówi Kacper.
– W Polsce zaczęliśmy sprzedawać dwa miesiące temu. Odzew był i jest bardzo fajny, mimo tego, że nasze produkty są produktami premium, co determinuje cena oraz jakość materiałów i wykonanie. Polska jest naszym rynkiem rodzimym i bardzo byśmy chcieli zainteresować Polki naszymi produktami – podsumowuje Iza.