Prawie wszystkie ograniczenia prędkości są za niskie – twierdzi słynny amerykański policjant. Porucznik Gary Megge w ciągu 12 lat zwiększył ograniczenie prędkości na 400 drogach stanu Michigan. Wszystko dlatego, iż wierzy w to, że w ten sposób będzie bezpieczniej. Czy w Polsce miałoby to sens?
Pracę porucznika Megge opisuje portal Priceonomics. W wielu stanach obowiązuje limit prędkości ustawiony na 55 mil na godzinę, czyli niespełna 89 km/h.
To praktycznie takie samo ograniczenie, jak w Polsce, oczywiście oprócz dróg ekspresowych i autostrad. I Amerykanie mają takie same problemy z jego przestrzeganiem, jak kierowcy znad Wisły. Megge wiele razy spotykał się z lokalnymi społecznościami, które chciały zmniejszenia liczby wypadków w swoim sąsiedztwie. I bardzo często proponował im podniesienie limitu, wierząc skuteczność tego rozwiązania.
O sprawie postanowiliśmy porozmawiać z Łukaszem Zboralskim, prowadzącym portal BRD24.pl, poświęcony bezpieczeństwu na drogach.
– Wszystkie dotychczasowe badania na świecie potwierdzają, że obniżanie limitów prędkości prowadzi do redukcji wypadków. Ostatni mocny dowód przedstawiły właśnie władze Francji - po obniżeniu dopuszczalnej prędkości na drogach poza miastami z 90 do 80 km/h, na tych drogach znacznie spadła liczba wypadków i kraj odnotował najniższą w historii liczbę wypadków i ofiar ogółem – mówi Zboralski w rozmowie z INNPoland.pl
Nikt nie chce się zabić?
Obecnie w Stanach podczas projektowania ograniczeń prędkości, obowiązuje zasada 85 procent. Chodzi o to, by limit był ustawiony na maksymalną prędkość, z jaką dany odcinek pokonuje 85 na 100 kierowców. Pozostałych 15 jedzie na ogół szybciej. Ograniczenie prędkości jest po prostu liczbą na znaku i ma bardzo mały wpływ na szybkość jazdy.
– Do tej pory znamy tylko jeden wyjątek od reguły - on może nie być reprezentatywny dla wszystkich sytuacji. To Dania, w której na części dróg podniesiono limity i również liczba wypadków spadła. Sami Duńczycy jednak byli tym zaskoczeni, bo to był efekt, którego nie planowali – mówi nam Łukasz Zboralski.
Megge twierdzi, że wykonał wiele badań i pomiarów, z których jasno wynika, iż zmiana ograniczenia prędkości praktycznie nie wpływa na szybkość, z jaką poruszają się kierowcy. Jeśli na autostradzie ustawi się znak z liczbą 55 m/h zamiast 65 m/h (ok. 105 km/h), większość ludzi i tak będzie jechała szybciej.
Amerykański porucznik twierdzi, że nikt nie wyjeżdża na drogę z zamiarem zrobienia sobie krzywdy. Ludzie kierują się logiką i doświadczeniem, więc kiedy uznają, że jadą za szybko – zwolnią. A jeśli poczują, że mogą podróżować szybciej – przyspieszą. Dodaje, że z jego pomiarów wynika, iż jedynie jedna dziesiąta kierowców zwraca uwagę na znaki z ograniczeniem prędkości i świadomie się do nich dostosowuje.
– Moim zdaniem dużym błędem jest podążanie za zachowaniami kierowców. Czy w związku z tym, że większość kierowców łamie prawo i jedzie więcej niż 50 km/h w obszarach zabudowanych powinniśmy podnieść tam dopuszczalną prędkość i pozwolić na większe narażanie pieszych? – pyta Zboralski.
Megge zauważa przy tym, że większość limitów prędkości jest ustawiona poniżej zasady 85 procent, co powoduje, że ruch jest mniej płynny, niż powinien być. A to powoduje zaburzenia i wypadki.
– Polscy kierowcy nie zawsze rozumieją, dlaczego ogranicza się prędkość na drodze. Tymczasem zarządcy dróg wybierają maksymalną prędkość nie dla tych, którzy są świetni i w dobrych warunkach pogodowych potrafią "wejść" w zakręt szybciej. Limit prędkości w takich miejscach jest także dla tych, którzy słabiej radzą sobie za kierownicą i gdy warunki pogodowe są złe, albo jest noc. A gdy rzeczywiście uznajemy, że zarządca drogi się myli, to należy interweniować, aby wyjaśnił, dlaczego ustanowił taki, a nie inny limit - i gdy nie ma uzasadnienia, domagać się trzeba zmiany. Jednak dopóki stoi znak, trzeba jechać tyle, ile wymaga prawo – przypomina nasz ekspert.
Słowem – pociąg na drodze powinien poruszać się z taką prędkością, jak jego najwolniejszy wagonik.
Skąd się wzięło 55 m/h?
Według doniesień amerykańskich dziennikarzy, ograniczenie do 55 m/h pojawiło się tam w latach 70., jako odpowiedź na kryzys paliwowy. Auta jadące z niższą prędkością spalają po prostu mniej paliwa, poruszają się bardziej wydajnie. Lata 70. minęły, limity pozostały.
Mimo wszystko trzeba przypomnieć, że amerykańskie drogi nie są wcale bezpieczne. Stany, które mogą poszczycić się najmniejszą liczbą wypadków śmiertelnych dobijają do europejskiej średniej. Polska wraz Rumunią i Bułgarią znajduje się w ogonie Europy, zaś w USA liczba zabitych na drogach (w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców) jest zdecydowanie wyższa, niż u nas.