Chyba tylko szaleniec porywa się na kulinarny zakład z własną babcią. W dodatku w dziedzinie gotowania zupy pomidorowej. Jednak Łukasz Nowacki śmieje się, że trochę szaleństwa w sobie ma, bo zdecydowanie jest "ekologicznym freakiem". To właśnie pojedynek z babcią na zupy zasiał w nim chęć wyhodowania własnych pomidorów na balkonie oraz obudził miłość do przyrody. Dziś Łukasz zaraża swoją pasją innych - zawodowo pomagając im przeprowadzać się na wieś i ucząc, jak żyć bliżej natury.
Projektujesz ekologiczne siedliska i pomagasz ludziom żyć w zgodzie z przyrodą. Nietypowy zawód.
W Polsce jest nas zaledwie garstka. Na palcach jednej ręki mogę wymienić 5 gospodarstw, które się zajmują permakulturą na poważnie. Jest też kilku nauczycieli permakultury, którzy, tak jak ja, jeżdżą po kraju i prowadzą warsztaty. Natomiast nasze grono powiększa się i coraz więcej osób zaraża się naszą wiedzą i pasją. Niemniej w Polsce jesteśmy pionierami.
Permakultura? Co to takiego?
Jest to mało znana dyscyplina projektowania regeneratywnego, ekologicznego. Zrodziła się w latach 70-tych ubiegłego stulecia w Australii i polega na tworzeniu zrównoważonego, samoregulującego się środowiska, w którym ludzie i przyroda żyją w symbiozie. Jej zasięg może obejmować każdy aspekt życia ludzkiego - od ekologicznej architektury i budownictwa, po tworzenie systemów energetycznych, zagospodarowywanie odpadów i wytwarzanie organicznej żywności.
Jak ty się zaraziłeś tą pasją?
Pomysł zrodził się z mojej miłości do przyrody i życia blisko natury. A zaczęło się to wcześnie, bo jeszcze w szkole podstawowej. Założyłem się wtedy z moją babcią, że uda mi się odtworzyć jej mistrzowską pomidorówkę.
Rywalizacja na gotowanie z babcią? Karkołomne!
Niestety, poniosłem sromotną klęskę, ponieważ na bazie sklepowych przecierów nie udało się uzyskać takiej gamy smaków, jaką serwowała moja babcia. Stwierdziłem, że sekret może tkwić w pomidorach, które muszą być zerwane prosto z krzaka. Posadziłem więc swoje, ale jak na mieszczucha przystało - na balkonie.
Udało się?
Niestety nie. Posadzone w skrzynkach balkonowych sadzonki pomidorów po kilku tygodniach upalnego lata wyschły, mimo że starałem się podlewać je codziennie. Na szczęście jestem dosyć uparty, więc nie poddałem się tak łatwo.
Posadziłem je jeszcze raz, tyle że tym razem w większych pojemnikach mojego pomysłu - z podwójnym dnem, pod które lało się wodę. W ten sposób korzenie pomidorów mogły sięgać do warstwy wodonośnej i czerpać z tego dobrodziejstwa. A pomidorówka z tych pomidorów wyszła przepyszna, prawie dorównałem babci!
Kuj żelazo...?
Tak. Zachęcony pomidorowymi sukcesami, zacząłem szukać informacji na temat możliwości uprawy innych warzyw w mieście. W jednym z artykułów znalazłem termin "permakultura", który bardzo mnie zaciekawił, a oznaczał projektowanie ekosystemów z udziałem roślin, które są dla człowieka użyteczne - dostarczają jadalnych owoców, liści, korzeni i jednocześnie można je harmonijnie połączyć z hodowlą zwierząt.
Na balkonie trudno hodować jakiekolwiek zwierzęta.
Trudno to sobie wyobrazić, ale jest to możliwe. Można hodować przepiórki, ryby czy dżdżownice, które przyspieszają rozkład materii organicznej i pozwalają na kompostowanie wszystkich resztek organicznych, które wytwarzamy w kuchni, np. podczas obierania warzyw. Zainstalowałem taki kompostownik dżdżownicowy na swoim balkonie i zacząłem wytwarzać wermikompost, nazywany złotem ogrodników, czyli najlepszy na świecie kompost.
Oprócz tego w dwóch 200 litrowych zbiornikach prowadziłem akwaponikę – czyli hodowlę ryb połączoną z hydroponiczną uprawą roślin.
I to wszystko robiłeś będąc jeszcze w podstawówce?
Tak. Już wtedy wiedziałem, że chcę zajmować się czymś, co będzie związane z ochroną środowiska. Moje kolejne wybory życiowe były tym podyktowane - w liceum poszedłem do klasy o profilu menedżersko-ekologicznym. Na pierwsze zajęcia z ekologii, zamiast napisać recenzję artykułu o tematyce ekologicznej, jak zrobiła to reszta uczniów, zbudowałem swoją pierwszą ekologiczną minioczyszczalnie ścieków.
Minioczyszczalnię? W liceum?
W 30-litrowym wiaderku. Znalazłem artykuł, który tłumaczył, jak własnoręcznie zbudować żyjący, wiaderkowy filtr, w którym rosną rośliny bagienne i wodne, oczyszczające zużytą wodę i wykorzystujące zanieczyszczenia jako nawóz. Po oczyszczeniu i zagotowaniu taka woda nadaje się do picia. Pełna symbioza i totalna alchemia.
Co na to nauczyciele?
Byli zachwyceni tak kreatywnym podejściem do zadania domowego. Na tyle, żeby wysłać mnie z moim pomysłem na Politechnikę Łódzką na konkurs poruszający problemy ochrony środowiska w regionie łódzkim. Brałem w nim udział co roku, aż w trzeciej klasie w końcu go wygrałem. W ramach nagrody wręczono mi tzw. zielony indeks, który uprawniał mnie do studiowania na Politechnice Łódzkiej na wydziale inżynierii procesowej i ochrony środowiska bez egzaminów wstępnych.
Bilet wstępu na uczelnię już w liceum. Nieźle.
Tak też myślałem, jednak rzeczywistość okazała się inna. Już na pierwszym roku na Politechnice zderzyłem się z kompletnym murem obojętności ze strony profesorów i doktorów. Nikt nie był zainteresowany, żebym kontynuował badania w zakresie testowania systemu oczyszczania biologicznego.
Z tego powodu zdecydowałem się przenieść na Uniwersytet Łódzki na kierunek ochrony środowiska. Funkcjonowała tam specjalizacja ekohydrologii, czyli tematyka ściśle związana z moim projektem, więc mogłem w pełni rozwijać moje prace badawcze, które zacząłem jeszcze w liceum.
Balkon to wciąż była twoja witryna?
Niezmiennie. Na mojej powierzchni 1,5 metra na 5 metrów wciąż uprawiałem warzywa, owoce, grzyby jadalne, miałem większą wersję minioczyszczalni, w której hodowałem ryby.
Kiedy pasja przerodziła się w karierę?
Kończąc studia stanąłem przed dylematem, co chcę robić w życiu zawodowym. W tamtych czasach osoba po moim kierunku miała dwie drogi: albo pracować jako urzędnik w monotonnych strukturach administracyjnych i zza biurka zajmować się ochroną środowiska, albo za minimalną krajową klepać biedę w jakimś parku narodowym i podziwiać przyrodę. Obie opcje nie wydały mi się atrakcyjne, więc pomyślałem, żeby samemu stworzyć sobie miejsce pracy.
Zacząłem więc łączyć typową architekturę krajobrazu z moją wiedzą z zakresu biologii, biotechnologii, ekohydrologii i wyszedłem z taką ofertą dla ludzi, którzy chcą żyć nieco bardziej ekologicznie. Np. mają do dyspozycji ogród, chcą uprawiać własne warzywa i poszukują rozwiązań ekologicznych.
Dużo było chętnych?
10 lat temu, kiedy zaczynałem, zainteresowanie moją ofertą było niewielkie. Wpadłem więc na pomysł, by propagować takie idee, ale od strony edukacji ekologicznej.
Założyłem fundację Transformacja i w jej ramach prowadziłem warsztaty i kursy teoretyczne z zakresu projektowania ekologicznych przestrzeni życiowych - ogrodów, domów wykonanych z materiałów naturalnych, a także całych gospodarstw ekologicznych, które są energooszczędne, zasilane z odnawialnych źródeł energii, korzystają z takich rozwiązań jak grzewcza pryzma kompostowa do ogrzewania budynków i jednocześnie posiadają własną ekologiczną oczyszczalnię ścieków.
Naprawdę można ogrzać cały dom za pomocą kompostu?
Jak najbardziej. Taką grzewczą pryzmą kompostową można normalnie ogrzewać dom jednorodzinny i w bardzo tani, organiczny sposób, wytwarzać energię cieplną. Zaprojektowanie i zbudowanie takiej instalacji to koszt kilku tysięcy złotych, 2,5-3 tys. zł, jednak jej użytkowanie jest niemalże bezkosztowe.
A po zakończeniu procesu grzewczego, otrzymujemy wyśmienity kompost idealny do nawożenia drzew i krzewów owocowych - czyli do wytwarzania żywności. W takim ekosystemie wszystkie elementy łączą się ze sobą w harmonijną całość. To jest istota permakultury.
Jak działa taka pryzma?
To prosty wymiennik cieplny, który zasypujemy we wnętrzu pryzmy kompostowej. Wymiennik bardzo sprawnie odzyskuje ciepło z kompostu, czyli rozkładających się odpadów organicznych i przetransportowuje je do wnętrza budynku. W środku ciepło rozprowadzane jest przy użyciu np. zwykłych, tradycyjnych kaloryferów lub ogrzewania podłogowego. Ogrzana w ten sposób woda osiąga temperaturę 50-65 st. C.
Kiedy biznes zaczął się rozkręcać?
Dzięki fundacji i prowadzonymi w jej ramach warsztatami zainteresowanie moją ofertą z roku na rok rosło. Ludzi, którym pomagałem z przeprowadzką na wieś, poznawałem głównie na szkoleniach. Oni polecali mnie swoim znajomym i tak, pocztą pantoflową, klienci zaczęli się do mnie zgłaszać sami.
W międzyczasie dołączyło do mnie kilkoro projektantów. Zaczęliśmy wspólnie realizować różne ekologiczne projekty, m.in. Farmę Miejską i Bioschronienie. W ten sposób fama na temat tego, co robimy, rozchodziła się.
Można pozazdrościć. Dawno nie słyszałam, by ktoś z taką pasją mówił o pracy.
Czasami mam trudność, by stwierdzić, czy ja tak naprawdę pracuję - tak lubię to, czym się zajmuję. Moja praca jest bardzo różnorodna, nie ma w niej nudy. Wiąże się z tym, że często jestem w terenie, obserwuję środowisko naturalne i odpowiednio do tych warunków dopasowuję technologię budowy domu, wytwarzania żywności, oczyszczania ścieków. Żyję blisko natury.
Niekiedy trudno mi powiedzieć, czy to, czym się zajmuje to pasja, praca, czy już po prostu życie.