O klinice Budzik słyszał chyba każdy – znamy historię jej powstania, media ciągle donoszą o sukcesach lekarzy, którzy co rusz wybudzają dzieci i dorosłych ze śpiączki. Ale niewiele osób wie, ile wysiłku, pieniędzy i samozaparcia wymaga osiągnięcie światowych sukcesów w przywracaniu ludzi do życia. Jak to możliwe, że prywatna placówka założona za pieniądze mamy chorego dziecka, stała się światowym fenomenem?
W zasadzie kliniki Budzik są dwie. Najpierw powstała ta dla dzieci, działa w Centrum Zdrowia Dziecka w podwarszawskim Międzylesiu. Wszystko zaczęło się od momentu, gdy córka znanej i cenionej aktorki Ewy Błaszczyk zadławiła się podczas połykania pigułki leku. Doszło do niedotlenienia mózgu i dziecko zapadło w śpiączkę.
A jej mama postanowiła poruszyć niebo i ziemię, by jej córka wróciła do żywych. Z jej spotkań z lekarzami zrodziła się fundacja Akogo i idea budowy kliniki dla dzieci, które również walczą o świadome życie.
– Budzik dla dzieci znajduje się na terenie Centrum Zdrowia Dziecka i to zabieg celowy. Klinika nie jest szpitalem, lecz ośrodkiem całodobowej rehabilitacji, ale bardzo ważne jest, by taka placówka współpracowała z dużym szpitalem o określonej specjalizacji – wyjaśnia w rozmowie z INNPoland.pl dr Maciej Piróg, szef Budzika.
– Ale jeśli chodzi o dorosłych, potrzeby są o wiele większe. Dlatego nowy Budzik dla nich powstanie przy Szpitalu Bródnowskim w Warszawie. Finansowanie zapewniło Ministerstwo Sprawiedliwości z części budżetu przeznaczonej na rehabilitację ofiar wypadków drogowych. Ta klinika powinna powstać dość szybko – mówi nam dr Piróg.
Kto daje pieniądze?
Jak opowiada nam szef placówki, powstanie Budzika nie było wielkim problemem od strony finansowej i organizacyjnej. Połowę kosztów pokryto z funduszy europejskich, drugą z koncertów i akcji charytatywnych.
– Natomiast o wiele trudniejszą sprawą jest finansowanie i utrzymanie takiej placówki. Stałe, bez żadnych przerw, bo tu nie może być takiej sytuacji, że zbierzemy pieniądze i będziemy działać, a jak nie pozbieramy, to zrobimy sobie przerwę. Chodziło o bezpieczne źródło finansowania, a najbezpieczniejszym było przekazanie tego do finansowania publicznego, czyli do Narodowego Funduszu Zdrowia – mówi dr Piróg.
Opowiada, że cała procedura trwała około dwóch lat, trzeba było wypracować standardy postępowania z agencją oceny technologii medycznych i NFZ-em, zanim powstał projekt zaakceptowany przez te instytucje oraz Ministerstwo Zdrowia, którym kierowała wtedy Ewa Kopacz. Ale m.in. dzięki temu program leczenia jest spójny, kompleksowy, a przy tym jednocześnie nowatorski i bardzo skuteczny. Zdobył nawet nagrodę Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). I do dziś funkcjonowanie Budzika jest finansowane z budżetu NFZ.
Dr Piróg przypomina, że klinika działa według ściśle określonych zasad. Oznacza to, że dziecko może w Budziku przebywać przez rok, w uzasadnionych przypadkach ten okres można wydłużyć o kolejne trzy miesiące. Jeśli zespół terapeutyczny uzna, że pacjent został wybudzony, w ciągu miesiąca jest wypisywany ze szpitala.
– Wypisujemy - i to jest jeden z większych sukcesów - nie do szpitala, ale do domu. Od stycznia 2018 roku, kiedy jestem dyrektorem kliniki, wszystkie dzieci trafiły do domu. Skuteczność leczenia wynosi mniej więcej 50 procent, połowa dzieci się wybudza, połowa niestety nie. Od początku istnienia kliniki przeszło przez nią 115 dzieci, z tego 55 zostało wybudzonych. A około 10 wyszło z Budzika dosłownie na własnych nogach, a nie na przykład na wózku czy o kulach. Trafiły oczywiście do dalszej długotrwałej rehabilitacji – tłumaczy nam szef placówki.
Dodaje, że o przyjęciu decydują ściśle określone kryteria.
– Nie możemy zająć się dzieckiem, o którym wiemy, że nie ma żadnych szans. Są na to obiektywne kryteria neurologiczne, tzw. skala Glasgow obejmująca od 0 do 20 punktów. Nasz przedział jest stosunkowo wąski – między 5 a 8 punktów. Jakkolwiek źle by to nie zabrzmiało, nie możemy przyjąć dzieci zbyt mocno lub zbyt słabo poszkodowanych – mówi dr Piróg.
Ile kosztuje prowadzenie kliniki?
Kiedy pytam doktora o koszty funkcjonowania placówki, ten odpowiada szczerze, że to zależy od punktu widzenia.
– Porównując budżet do Centrum Zdrowia Dziecka - bo oba dobrze znam - roczne funkcjonowanie Budzika to są 2-3 dni CZD. Zawsze pojawia się pytanie czy to jest dużo czy mało. Ja tego nie ukrywam, bo to są przecież publiczne pieniądze. Budzik rocznie kosztuje 2,5 miliona złotych – mówi.
Tłumaczy, że klinika to nie szpital, nie potrzebuje więc drogich leków i zaawansowanego sprzętu. Koszty to przede wszystkim ludzka praca. Wysoko wykwalifikowani terapeuci pracują z każdym dzieckiem 2-3 godziny dziennie, logopeda i psycholog dla dziecka i rodziców - po godzinie. Jest też zespół lekarzy - rehabilitanci, pediatrzy i neurolog. Jeśli pacjent wymaga specjalistycznych konsultacji, są one wykupowane w CZD.
Budzik współpracuje też z Państwowym Funduszem Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych w zakresie np. terapii oka czy ręki.
– Mamy też „bardzo specjalną” szkołę. Trudno to wytłumaczyć, chodzi o to, że obejmuje ona edukacją dzieci w tym trudnym stanie. Dziecka w śpiączce nie da się uczyć w klasyczny sposób, ale można mu na przykład czytać. I wiemy, że do dzieci to dociera – mówi dr Piróg.
Prosi, by zaznaczyć, że niezwykle ważną częścią terapii jest obecność rodziców czy opiekunów. Do tego stopnia, że również oni mają zapewniony i refundowany pobyt w klinice. Z jednej strony dziecko czuje ich obecność i wsparcie, z drugiej rodzice uczą się opieki nad chorym dzieckiem i tego, jak trzeba będzie się nim opiekować w przyszłości.
A że Budzik jest prowadzony przez fundację Ewy Błaszczyk Akogo, rodzice mogą też liczyć na chwilę wytchnienia i darmowe bilety na spektakle teatralne.
– NFZ by tego nie zapewnił – uśmiecha się szef dziecięcego Budzika.
Dodaje, że fundacja oczywiście wspiera klinikę finansowo. Kilkaset tysięcy złotych rocznie idzie na remonty, kupno i wymianę zużytego sprzętu i nowe urządzenia.
Mali pacjenci z intensywnej terapii
Kiedy pytam, w jaki sposób dzieci trafiają do Budzika, zaczyna mówić nieco ciszej.
– Ważny jest okres, jaki upłynął od zdarzenia, musi to być między 6 tygodniami a 12 miesiącami. Często trafiają do nas mali pacjenci z oddziałów intensywnej terapii. Połowa to urazy odniesione w wypadkach komunikacyjnych, w większości dzieci potrącone przez samochody. Jedna czwarta to dzieci ciężko chore – mówimy o zapaleniach mózgu, nowotworach, powikłaniach – opowiada.
– A kolejna jedna czwarta to dzieci utopione, po zachłyśnięciach, podtopieniach i prawie skutecznych samobójczych próbach powieszenia się. To szczególnie trudne przypadki, bo mózg nie jest uszkodzony w części, jak podczas wypadku, ale jest w całości niedotleniony, zniszczony. Takie dzieci na ogół rokują dużo gorzej, niż te z wypadków – tłumaczy w skupieniu.
Dodaje, że poważnym problemem w leczeniu osób w śpiączce jest podejście wielu lekarzy. Wspomina, że wiele osób przyznawało się do tego, że lekarze w szpitalu radzili im szukać hospicjum, bo "dziecko już się nie wybudzi".