Antoni Słodkowski, tegoroczny laureat prestiżowej dziennikarskiej nagrody Pulitzer, nie uważa się za najjaśniejszą gwiazdę na polskim dziennikarskim firmamencie. Nieodmiennie podkreśla, że wyróżnienie zostało przyznane całemu birmańskiemu zespołowi Reutersa, którym on tylko kierował. Nagrodę dziennikarze otrzymali za opisanie zbrodni przeciwko muzułmanom Rohingya, dokonanej w 2017 r. przez przez birmańskie wojsko i lokalnych buddystów. W wyniku dziennikarskiego śledztwa, dwóch reporterów z zespołu Słodkowskiego trafiło do więzienia za rzekome posiadanie tajemnicy państwowej.
„Najwybitniejszy polski dziennikarz zajmujący się szeroko rozumianą zagranicą”. Tak powiedział o panu Maciej Okraszewski z Działu Zagranicznego. Ile jest w tym prawdy?
Maciek to mój kolega z czasów liceum, więc myślę, że był po prostu miły. Zresztą nie tylko ja otrzymałem nagrodę - Pulitzer został przyznany całemu naszemu zespołowi. To uhonorowanie pracy naszych dwóch dziennikarzy, Wa Lone i Kyaw Soe Oo, którzy cały czas przebywają w więzieniu w Birmie, a także determinacja, poświęcenie i ciężka praca, którą cały czas wykonują nasze reporterki na miejscu. Nagrodzony został cały zespół, ja byłem jego częścią.
Dość ważną częścią, bo szefem. Jak znalazł się pan w tym miejscu, w którym jest dziś?
Przygodę z dziennikarstwem zacząłem jeszcze w gimnazjum jako prowadzący 5-10-15. Gdy studiowałem japonistykę na Uniwersytecie Londyńskim, wyjechałem na rok do Japonii. Tam odbyłem praktyki w największej anglojęzycznej gazecie w Japonii, Japan Times. To właśnie tam po raz pierwszy zetknąłem się z dużym dziennikarstwem. Bardzo mnie to zainteresowało, więc po zakończeniu studiów załapałem się na praktyki w Reutersie w biurze w Tokio. Potem jakoś to się potoczyło.
Potoczyło się do birmańskiej agencji Reutersa, gdzie dziennikarze pod pana kierownictwem otrzymali Pulitzera za opisanie zbrodni przeciwko muzułmanom Rohingya, dokonanej przez wojsko i lokalnych buddystów. Co się wtedy działo w Birmie?
Na przełomie sierpnia i września 2017 r. mała grupka partyzantów z mniejszości muzułmańskiej Rohingya zaatakowała kilkanaście posterunków policji birmańskiej. Odpowiedź służb bezpieczeństwa Birmy i lokalnych buddystów była nieproporcjonalna - zmietli z powierzchni ziemi około 400 wiosek, spalili tysiące domów, zabili tysiące ludzi.
ONZ szacuje liczbę zabitych na przynajmniej 10 tysięcy osób. 730 tys. ludzi, czyli populacja podobna wielkością do Łodzi, musiała uciekać i mieszka teraz po drugiej stronie granicy w Bangladeszu w największym na świecie obozie dla uchodźców.
My po prostu opisaliśmy to, co się wydarzyło podczas ofensywy. Wa Lone i Kyaw Soe Oo, naszym lokalnym reporterom, udało się przedrzeć do strefy, która została odcięta dla dziennikarzy. Znaleźli masowy grób, zdobyli zdjęcia przed i po masakrze, zdobyli wypowiedzi ofiar, a także ludzi, którzy popełnili te zbrodnie.
Jak wyglądały początki waszego śledztwa?
Nikt nie spodziewał się takiej skali ofensywy. Jak już to zaczęło się dziać, bardzo szybko zorientowaliśmy się, że będzie masa uchodźców po drugiej stronie granicy z Bangladeszem. Wysłaliśmy tam reporterów i po prostu codziennie pisaliśmy, co i jak.
Z czasem naszym lokalnym reporterom udało się przedrzeć do środka, gdzie to wszystko się stało. W czasie jednej z rozmów ze świadkami jakiś taksówkarz wspomniał, że niedaleko zostało zabitych 10 muzułmanów Rohingya. Dla niego to była zwykła plotka, ale Wa Lone i Kyaw Soe Oo zaczęli drążyć temat coraz głębiej i głębiej, aż znaleźli masowy grób. To było kompletne śledztwo dziennikarskie z niepodważalnymi dowodami.
Było trudno? W końcu lokalna ludność nie przepada za Rohingyami.
„Nie przepada” to za mało powiedziane. Rohingya to znienawidzona przez wszystkich Birmańczyków grupa społeczna. Przeciwko nim zjednoczyli się wszyscy - wojsko i cywile. Uznali, że jakikolwiek atak ze strony Rohingyów jest atakiem na cały kraj.
To też podkreśla, jak trudno było moim lokalnym dziennikarzom o tym pisać. Byli nie tylko narażeni na ryzyko od strony fizycznej, ale dzięki internetowi i mediom społecznościowym - również psychicznej. My i nasze artykuły byliśmy poddawani bardzo ostrej krytyce z każdej strony.
Dwóch pana dziennikarzy, Wa Lone I Kyaw Soe Oo, przebywa teraz w więzieniu.
Tak. W czasie reportażu rozmawialiśmy również z policją i wojskiem. Podczas jednej z takich rozmów, jakiś policjant wręczył Wa Lone i Kyaw Soe Oo dokumenty, które nazwał ciekawymi. Polecił im zajrzeć do nich po wyjściu z restauracji, więc oni nawet nie wiedzieli, co się w nich znajduje. Gdy wyszli, już czekały na nich dwa nieoznakowane vany policyjne i duża grupa policjantów. Zostali natychmiast aresztowani. To była pułapka policyjna.
Trudno się cieszyć z Pulitzera, gdy oni siedzą za kratkami?
Cieszymy się, bo to bardzo ważna i niesłychana nagroda, ale to taka słodko-gorzka radość. W pełni będziemy się cieszyć i świętować, gdy zostaną wypuszczeni. Jednak wiemy, że oni w więzieniu też się cieszą.
Dla mnie Pulitzer jest też istotny ze względu na nich - po pierwsze wiem, że bardzo tej nagrody chcieli i nie byli skromni w swoich ambicjach, a po drugie jest to tytuł, którego zasłużenie będą mogli używać całe życie, niezależnie od tego, co się wydarzy.
Pańska praca wydaje się szalenie trudna i wymagająca nie lada odwagi. Stykacie się ze śmiercią, niesprawiedliwością, okrucieństwem. Pana koledzy są w więzieniu. Jak Pan sobie z tym radzi?
Wydaje mi się, że bardzo pomaga to, że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i ufamy sobie. Dodatkowo z Reutersa otrzymujemy pomoc psychologiczną i jakoś udaje nam się z trudnymi tematami uporać. To, że przeciw naszym dziennikarzom toczy się proces, bardzo obciąża psychicznie i emocjonalnie cały zespół, ale gdy jesteśmy razem wierzymy, że jesteśmy w stanie przez to przejść.
A sama Birma? Po tych wszystkich okrucieństwach, nie straciła swojego nieodpartego uroku?
Birma jest ogromnym krajem - jest około dwa razy większa od Polski, ma powyżej 50 milionów mieszkańców i jest mocno zróżnicowana. Nie jest tak, że jak coś dzieje się w jednym miejscu, to te zdarzenie rzuca cień na cały kraj, a zbrodnie popełnili wszyscy obywatele.
Wydaje mi się, że jeżeli ktoś jedzie do jakiegokolwiek kraju, to powinien po prostu wiedzieć, gdzie jedzie, a nie tylko oglądać obrazki i siedzieć w hotelu. Warto spotkać się z ludźmi, porozmawiać, dowiedzieć się, o co chodzi i poczuć to na własnej skórze.