To byłaby katastrofa społeczna. Ucierpiałoby zwykłe, codzienne bezpieczeństwo – tak w czasie kampanii wyborczej Jarosław Kaczyński uzasadniał odmowę przyjmowania uchodźców w Polsce. Ledwie dwa lata później w jednej tylko ambasadzie na wydanie wizy czeka trzykrotnie większa rzesza imigrantów z krajów azjatyckich. I nie budzi to żadnego poruszenia, co tylko podkreśla, jak dalece manipulowano nami w przeddzień wyborów.
Do 25 tysięcy osób czeka na wystawienie wizy z prawem do pracy w Polsce – i to tylko w placówce RP w New Delhi. Ta rzesza ludzi została zwerbowana przez polskie firmy, a urzędy wojewódzkie wystawiły im pozwolenia na pracę. Wystarczy tylko dopełnienie obowiązku wizowego.
Z tym jednak jest największy problem. „Dziennik Gazeta Prawna” podaje, że niektórzy usiłują się zarejestrować w kolejce po wizę od ośmiu miesięcy. Według agencji Trenkwalder Polska jest to dziewięć miesięcy. System zgłoszeń e-mailowych, który pozwalał częściowo rozładować kolejkę (terminy rozdzielano co czwartek wśród 250 nadawców), padł na początku sierpnia: jednego dnia wpadło do niego 120 tys. zgłoszeń.
Obok urzędów wojewódzkich, które w ogóle nie zareagowały na zwiększoną migrację zarobkową (wnioski rozpatruje zazwyczaj ta sama liczba urzędników, co kilka lat wcześniej), to właśnie placówki dyplomatyczne są jedyną barierą, która hamuje przyjazd zrekrutowanych już Hindusów, Nepalczyków czy Banglijczyków do Polski.
Powody nie są jasne, według jednych to biurokratyczny bałagan, według innych – lokalni kombinatorzy, którzy rezerwują miejsca w kolejkach, by je odsprzedawać.
Brak zwolnień L-4, dopłat za nadgodziny
Gdyby nie ten urzędniczo-dyplomatyczny Wielki Mur, w Polsce moglibyśmy mieć już co najmniej kilkudziesięciotysięczną rzeszę pracowników ze Środkowego i Dalekiego Wschodu. W niemal każdym dużym mieście w Polsce działa agencja koncentrująca się na rekrutacji pracowników w Azji.
„Dostarczamy pracownika gotowego do rozpoczęcia pracy z gwarancją pełnej dyspozycyjności. Brak zwolnień L-4. Brak dopłat za nadgodziny. Brak dodatkowych kosztów za urlopy. Brak dopłat za pracę w niedziele i święta” – cytuje ofertę jednej z takich agencji tygodnik „Polityka”. – „Pracownicy z Azji dzięki wielowiekowym tradycjom agrarnym są doskonale przygotowani do prac powtarzalnych” – zapewniała inna.
Azjaci przyjeżdżają z Trzeciego Świata. Nie będą grymasić, ze względu na barierę językową nie mają wielkiej szansy na szukanie innego pracodawcy, również „specyfika zezwoleń na pracę przypisuje ich do danego pracodawcy”. Nie chcą jeszcze zarabiać więcej, a do pracy przyjdą w każdych okolicznościach.
Z zapewnień menedżerów agencji rekrutujących na subkontynencie indyjskim i w jego okolicach wynika, że gdyby tylko puściły biurokratyczno-urzędnicze tamy chętnymi z egzotycznych państw dałoby się zasypać wszystkie luki w polskim rynku pracy, szacowane na 100-200 tysięcy wakatów. Od niewykwalifikowanych robotników po wyspecjalizowanych fachowców.
Silne negatywne nastawienie Polaków do muzułmanów
– Słyszeliśmy o sytuacjach, w których grupa azjatyckich pracowników w ciągu nocy przenosi się do innej firmy, bo zaoferowano im o złotówkę wyższą stawkę – mówił nam menedżer z jednej z dużych agencji rekrutujących pracowników na Ukrainie. Podkreślał przy tym inne nawyki kulturowe czy odmienny stosunek chociażby do zawieranych umów. Z wnioskiem: to się nie może udać.
Tyle że pracownicy z Ukrainy nie tylko zaczynają domagać się podwyżek i przestali być już tak bezradni jak wcześniej. Przede wszystkim wyjadą do Niemiec, gdy tylko pojawi się taka szansa. Stąd coraz mocniejsze przekonanie, że polskie firmy są skazane na egzotycznych pracowników. I świadomość ta nie budzi większych kontrowersji.
To zadziwiający zwrot w kraju, w którym muzułmanie są uważani za terrorystów, a za muzułmanów – wszyscy o ciemniejszym kolorze skóry. Nie tylko w kampanii wyborczej, również na obecnych konwencjach PiS premier Mateusz Morawiecki wręcz szczyci się tym, że do Polski nie wpuszczono tych kilku tysięcy uchodźców, których chciała „przydzielić” Polsce Bruksela.
– Stosunek do uchodźców jest w dalszym ciągu negatywny, choć w mniejszym stopniu niż w czasie szaleńczej kampanii wyborczej – mówi INNPoland.pl Ireneusz Krzemiński, socjolog i psycholog społeczny. – W badaniach widać silne negatywne nastawienie Polaków wobec muzułmanów, w szczególności Arabów, co z kolei oznacza, że „muzułmańskość” osób z innych azjatyckich krajów może być długo niezauważona – dodaje.
Hindusi, Banglijczycy czy Nepalczycy może z Arabami nie mają nic wspólnego – ale przeciętny Polak o nastawieniu bojowo-radykalnym te niuanse ma za nic. Na dodatek, Bangladesz jest krajem muzułmańskim, Indie mają niemal 15-procentową mniejszość muzułmańską (co w realiach subkontynentu przekłada się na przeszło 150 mln ludzi), nawet w Nepalu znalazłaby się 1,4-milionowa mniejszość wyznawców islamu.
Nikt nie kiwnął palcem
To że należy się spodziewać przyjazdu licznych grup pracowników z innych krajów, wiadomo było od lat – podkreśla Krzemiński, swego czasu członek Rady Gospodarczej przy Premierze RP. – W Radzie rozważaliśmy tę kwestię kilkakrotnie, w dramatycznych dyskusjach, bo już wiadomo był, że rąk do pracy w Polsce zabraknie. Wtedy też widać było, że nastawienie Polaków dalece odbiega od stereotypu o przyjazności i gościnności – kwituje.
Dziś o pozytywnym nastawieniu można mówić jedynie w przypadku Ukraińców. Stosunek do nich – mimo sporów o historię – jest znacznie bardziej pozytywny niż w przeszłości. – Nie ukrywajmy: chodzi tu przede wszystkim o kolor skóry, który wpływa na poczucie zagrożenia czy niepewność – mówi Krzemiński. – Nie zapominajmy, że stosunek do imigrantów bywa jeszcze gorszy niż do uchodźców – ucina.
Zdaniem Krzemińskiego, spokój, z jakim przyjmuje się dziś dyskusję o azjatyckich gastarbeiterach to doskonały dowód, że problem uchodźców był manipulowany i rozgrywany politycznie. – Negatywne emocje zostały spreparowane przez polityków i histeryczne działania mediów – podkreśla ekspert. – Socjologowie mają określenie „paniki moralnej” i w Polsce udało się wywołać taką antyuchodźczą panikę moralną – dorzuca.
Zresztą nie przypadkiem Polacy dali się w ten stan wpędzić. – Nikt w poprzednich rządach, nie mówiąc już o obecnym, nie podjął żadnej, dosłownie, akcji społecznej, która pomogłaby ludziom oswoić się z innością: nowymi ludźmi, kulturami, obyczajami. Nie zrobiono nic, by złagodzić ewentualny szok, niezadowolenie, nieporozumienia, wybuchy złości związane z przybyciem „obcych” – wylicza Krzemiński.
– Rząd Donalda Tuska zaczął zdawać sobie sprawę z tego problemu, ale nie podjął żadnych skutecznych działań – wskazuje socjolog. – Obecny, tak jawnie wspierający nastroje nacjonalistyczne i ksenofobiczne, na pewno nie przyłoży ręki do akcji, mającej na celu informowanie i edukowanie społeczeństwa o możliwych przybyszach i ich kulturach – nie ma złudzeń.
Dla Krzemińskiego pocieszający jest co najwyżej fakt, że Polacy zaskakująco dobrze traktują gości z Wietnamu, Chin czy Japonii. W końcu rząd chce też szukać pracowników najemnych na katolickich (choć nie w całości) Filipinach. Tak czy inaczej, choćby po to, by uniknąć konfliktów, wcześniej czy później w kampanie informacyjne będą musieli zaangażować się przedsiębiorcy.