Yamaha X-Max 300 to skuter, którego naturalnym środowiskiem będą ulice wielkich miast. Świetnie sprawdza się na wąskich uliczkach, ale nie będzie zawalidrogą na obwodnicy. W wersji Iron Max skuter nie tylko świetnie jeździ, ale też fantastycznie wygląda.
Zacznę od końca – gdy po tygodniu musiałem oddać X-Max 300 do dilera, żałowałem, że czas wspólnej przygody skończył się tak szybko. W tym jednośladzie można się zakochać, i to wcale nie dlatego, że ma wielkie skośne oczy jak przystało na rasową "Azjatkę". Zalet ma o wiele więcej, a większość z nich kryje się pod niezwykle atrakcyjną powierzchownością.
Ale po kolei – przede wszystkim model 300 właściwie niewiele różni się od opisywanego niedawno temu w naTemat.pl modelu X-max 125 Iron Max. Jak się je postawi obok siebie to oczywiście wprawne oko wychwyci dziesiątki różnic, ale jeśli przesiadamy się ze 125 na 300, to wścibski sąsiad nie zauważy, że mamy nową zabawkę. Tym bardziej, że oba modele w wersji wyposażeniowej Iron Max są sprzedawane w tym samym kolorze Sword Grey.
Dlaczego kolor ewidentnie grafitowy został nazwany "Szarym Mieczem" można się tylko domyślać, ale nie zmienia to faktu, że w połączeniu z aluminiowymi wstawkami z pakietu Iron Max i czarnymi elementami wykończeniowymi robi niesamowite wrażenie. Jak jeszcze zapali się światła, to naprawdę trudno przejść obok tego skutera obojętnie.
To, co najbardziej go odróżnia od mniejszej siostry z silnikiem 125 ccm znajduje się ukryte pod kanapą. Jednostkę napędza nowy silnik o pojemności 300 centymetrów sześciennych, generujący 27.19 koni mechanicznych. Mało? Jak na skuter ważący niecałe 170 kg mocy jest momentami aż nadto. A w każdym razie dość, żeby pościgać się z innymi jednośladami od świateł do świateł. Samochody w tych wyścigach nie mają większych szans.
Silnik dostaje lekkiej zadyszki w okolicach 115 km/h, choć prędkość maksymalna, do jakiej udało mi się rozpędzić X-Max na trasie szybkiego ruchu to około 140 km/h, a trzeba w tym miejscu nadmienić, że nie mam wzrostu (ani tuszy) dżokeja. Przypuszczam, że lżejszy motocyklista wykręciłby jeszcze lepszy wynik. A to przecież "zwykły skuter", do którego prowadzenia wystarczy prawo jazdy kategorii A2.
Szkoda, że wraz z mocniejszym silnikiem konstruktorzy nie pomyśleli nad wzmocnieniem układu hamulcowego. Ten jest dokładnie taki sam jak w X-Max 125 i pozornie nie ma w tym nic dziwnego, wszak 125 jest lżejsza od 300 o zaledwie 4 kg. Jednak hamulce, które w 125 uważałem za wystarczające, w 300 już takie nie moim zdaniem nie są.
Wszystko przez tę moc silnika. Skuter o wiele chętniej przyśpiesza i szybciej osiąga prędkości, przy których ręczne radary same wyskakują policjantom z kabur. To z kolei oznacza, że "heble" mają więcej pracy do wykonania. Podwójna tarcza z przodu doskonale by załatwiła problem, niestety jest pojedyncza.
Jest jeszcze jedna rzecz, która mi się nie spodobała, choć jasno trzeba powiedzieć, że nie występuje ona w wyposażeniu standardowym. Testowany egzemplarz miał wysoką akcesoryjną szybę. Bardzo wysoką. Do tego stopnia była wielka, że jej górna krawędź kończyła się powyżej moich oczu, a mam sporo powyżej 180 cm wysokości.
Niby fajnie, komary nie zostają na zębach, zimą w koszulce nie będzie wiało po szyi, ale przy bocznym wietrze ta szyba zaczyna działać niczym żagiel. Serio, gdy raz zdarzyło mi się wyjechać zza ekranu dźwiękochłonnego na trasie szybkiego ruszy, nagły szkwał omal nie położył skutera na bok. Osobiście tak wielkiej szyby bym nie zakładał, ograniczając się do fabrycznej z komarami w zestawie.
Tyle wad, reszta to już same zalety. Elektryczny zapłon, wtrysk paliwa do silnika, czy przeniesienie napędu za pomocą paska klinowego to dziś standard w skuterach i niby nie warto o tym wspominać, gdyby nie to, że w skuterze Yamaha X-max 300 działa to jakoś ciszej, pewniej i bardziej kulturalnie przy zachowaniu niezłych osiągów.
Ile do setki? Za każdym razem gdy chciałem to sprawdzić, przy drodze stał srebrny samochód z niebieskim paskiem na boku i jakoś nie wypadało szaleć. Ale 80 km/h na zegarku (w wersji Iron Max z chromowaną ramką) pojawia się błyskawicznie. Odkręca się manetkę, zamyka szybę wizjera, patrzy na zegar, a tam już wskazówka leży na liczbie 80.
A to wszystko przy stosunkowo niskim spalaniu. Producent na stronie podaje 3,2 litra na 100 km, ale lepiej liczyć się ze spalaniem na poziomie 3,5 litra do czterech w mieście przy dynamicznej jeździe. Chyba, że ktoś zamierza "wozić się" tą "trzysetką", to pewnie uda się utrzymać apetyt na paliwo w ryzach. Tylko po co? Miłośnikom wolniejszej jazdy polecam X-Max 125. Tym, co mają tylko prawo jazdy kategorii B od co najmniej trzech lat – też.
Oprócz tego, że czasem trzeba podjechać na stację benzynową, skuter jest prawie bezobsługowy. Sam włącza światła, sam dba o to, żebyśmy nie ślizgali się na piachu czy mokrej nawierzchni, sam wreszcie mówi o tym, że pozostawiliśmy starter w pozycji "ON". Skuter ma system bezkluczykowy, wszystkie operacje związane z uruchomieniem pojazdu czy otwarciem klapki wlewu paliwa można robić z kluczykiem wetkniętym głęboko do kieszeni.
Do tego systemu trzeba się przyzwyczaić, ale przychodzi to dość łatwo. Zresztą wszystkie możliwe operacje (zablokowanie kierownicy na parkingu, otwarcie klapki wlewu paliwa, uruchomienie silnika, zgaszenie silnika czy otwarcie kanapy) są dobrze opisane wokół wielofunkcyjnego pokrętła, więc po jakimś czasie działanie systemu staje się czymś normalnym, wręcz oczywistym.
Znacznie trudniej się od systemu bezkluczykowego odzwyczaić. Ja po zakończeniu testów długo musiałem się pilnować, by nie zostawiać kluczyka wetkniętego w stacyjkę w moim prywatnym motocyklu.
X-Max, jak niemal każdy skuter, mieści pod kanapą obszerny schowek. Na tyle duży, że nie ma problemu ze spakowaniem do środka dwóch kasków integralnych albo potężnych zakupów spożywczych. Można wozić chleb, ser, arbuza, wędliny, parę kilogramów czereśni i jabłek, a wciąż będzie dość miejsca, by zmieścić butelkę z wodą czy fajną koszulkę, bo akurat w markecie była wyprzedaż.
Dodatkowo w X-Max znajdują się dwa schowki pod kierownicą. Nie są duże, nadają się do tego, by schować w nich telefon albo portfel. Jeden z nich jest blokowany zamkiem (sterowanym pokrętłem od systemu bezkluczykowego), drugi wystarczy pchnąć odrobinę, żeby się otworzył. Mała uwaga – pchnąć można też kolanem podczas jazdy, więc trzeba uważać, by nie pogubić schowanych weń skarbów.
Pozycja za kierownicą jest bardzo wygodna. Siedzi się dość wysoko, nie trzeba jednak garbić się za kierownicą, więc w krzyżu nie będzie "łupać" po kilku godzinach jazdy. Ręce na kierownicy spoczywają w dość naturalny sposób, lekko ugięte w łokciach, czyli tak jak uczą na kursach prawa jazdy.
Koszykarze pewnie będą mogli ponarzekań na mało miejsca na nogi, ale prawdę mówiąc to i z tym nie ma tragedii. Stopy można postawić na podłodze (wówczas na kanapie siedzi się trochę jak na krześle, złośliwi mówią o sedesie) lub oprzeć na podnóżkach z przodu. Ja preferuję to drugie rozwiązanie, jakoś łatwiej mi się wówczas kontroluje skuter na zakrętach.
A skoro już przy tym jesteśmy, to na tym jednośladzie można polubić każdy asfalt. I ten dziurawy, i ten przesypany świeżym piaskiem, i ten mokry po deszczu. Nie jeździłem po lodzie, może wtedy zmieniłbym zdanie, ale w normalnych warunkach układ kontroli trakcji czy ABS robią świetną robotę. Naprawdę trudno jest sprawić, by któryś z nich się poddał. Dzięki temu można jeździć i czuć się bezpiecznym, bo znacznie spada ryzyko wpadnięcia w poślizg.
Ponad 27 tysięcy złotych to nie jest mało, nawet jak na skuter z silnikiem o pojemności 300 ccm. W zamian dostajemy pojazd o niepoślednim wyglądzie i osiągach aż za dobrych do jazdy po mieście. Nawet to, że wygląda jak mniejsza siostra może być zaletą, bo nie rzuca się tak bardzo w oczy. Czy warto? Moim zdaniem tak i tak jak wspomniałem na początku, żałuję, że trzeba się było rozstać.