Susza – to słowo odmieniane dziś przez wszystkie przypadki. Warzywa drożeją, rolnicy rwą włosy z głów, są miasta, gdzie zaczyna brakować wody. Ale rząd ma plan – wyda 14 miliardów na zatrzymanie wody w Polsce. Szkoda tylko, że wbrew zaleceniom naukowców. Efekt może być odwrotny od zamierzonego.
Marek Gróbarczyk, minister gospodarki wodnej i żeglugi śródlądowej zapowiedział powstanie wielkiego programu rządowego, dzięki któremu – mówiąc w skrócie – Polska przestanie przekształcać się w pustynię. Potrwa nawet 10 lat, jest więc programem na niejedną kadencję i zadaniem dla kilku rządów.
– Jest to jedyne rozwiązanie, które może dziś zahamować ten bardzo niebezpieczny stan, bo susza uderza nie tylko w rolnictwo, ale oddziałuje negatywnie na energetykę – mówił Gróbarczyk, cytowany przez Rzeczpospolitą.
Dodał, że obecnie jest wiele inicjatyw „pseudoekologicznych", które mogą doprowadzić za rok nawet do wyschnięcia Wisły, nie zdradził jednak, które konkretnie pomysły ekologów ma na myśli.
– Ten program jest jedynym właściwym kierunkiem, który może doprowadzić do utrzymywania wód w Polsce na poziomie takim, który zabezpieczy odpowiedni poziom wody – przypomina słowa ministra "Rzeczpospolita".
Wystarczy rzucić okiem na założenia ministerstwa: zaplanowano w nich łącznie 1550 działań. Plan będzie się składał z 94 inwestycji wartych łącznie 14 miliardów. Minister ma w planach budowę 30 zbiorników retencyjnych, stopni wodnych i udrożnienia dróg wodnych. Zapisano w nim także meliorację pól i lasów.
Tymczasem w Europie Zachodniej, dalece bardziej zorientowanej na rzeki, tam się już nie stawia, tylko je rozbiera. Proponowane przez ministerstwo działania nie polepszą zaopatrzenia Polski w wodę. Wręcz przeciwnie – zdaniem naukowców tamy i zapory przyczyniają się do utraty wody, mimo pozornego ich magazynowania.
Program rozwoju polskiej retencji ma ruszyć od 2020 r. Spółka Wody Polskie, która ma odpowiadać za program, już w tym roku ma wydać prawie pół miliarda. Z tego 50 mln zł trafi na rewitalizację zbiornika w Rzeszowie.
Gróbarczyk zapowiedział, że Program Rozwoju Retencji zakłada m.in. budowę zbiorników retencyjnych, np. zbiornika Kąty-Myscowa (w woj. podkarpackim na Wisłoku), którego koszt ma wynieść 1 mld zł. Kolejny miliard ma iść na zbiornik Wielowieś Klasztorna na rzece Prośnie (koszt ponad 1 mld zł). Do tego ma dojść zbiornik Tulce na cieku Męcina (w gmina Kleszczewo), którego koszt wynosi 18,3 mln zł. Kilka kolejnych punktów z listy ministerstwa to kolejne dziesiątki milionów, które mają iść na budowę zbiorników i grodzenie rzek.
W niektórych punktach programu ministerstwo samo sobie przeczy. W jednym miejscu pisze o renaturyzacji rzek, co jest praktykowane w krajach, które zadbały o stan rzek, w drugim zaś o ich udrażnianiu. Te dwie koncepcje trudno pogodzić.
Ratujemy się przed suszą, czy powodzią?
– Tradycyjnie rozumiane działania hydrotechniczne nie rozwiążą problemu powodzi rozproszonej - zalań, podtopień spowodowanych lokalnymi, czasem intensywnymi opadami, znacznie rzadziej wylewami rzek. Najlepszym rozwiązaniem jest zagospodarowanie deszczu tam gdzie spada, a do tego potrzebna jest naturalna i sztuczna retencja w małej skali, dbałość o nieuszczelnianie powierzchni oraz coraz popularniejsza zielona i błękitna infrastruktura. Tym się w Polsce praktycznie nikt nie zajmuje – mówili na niedawnej konferencji prasowej przedstawiciele Koalicji Ratujmy Rzeki.
Udowadniają, że zabezpieczanie się przed suszą i powodzią to w zasadzie jedno – bo chodzi o zatrzymanie jak największej ilości wody, by z jednej strony nie wylewała, z drugiej zaś – by nie uciekała do morza, ale zostawała w interiorze, pojąc lasy i pola.
Zdaniem przedstawicieli Koalicji Ratujmy Rzeki ministerialny wykaz inwestycji to kolejna lista życzeń zawierająca w większości stare projekty hydrotechniczne tkwiące od kilkudziesięciu lat w szufladach różnych instytucji, wyciągane przy każdej nadarzającej się okazji tworzenia planów, programów i strategii.
– Na liście znalazły się też nowe pomysły, powstające na potrzeby żeglugi wielkogabarytowej, z retencją nie mające nic wspólnego. Dowodem na to ostatnie twierdzenie jest zamykający listę życzeń „Projekt budowlany i projekt wykonawczy na budowę stopnia wodnego Krosno Odrzańskie na rz. Odrze wraz z uzyskaniem decyzji o pozwoleniu na realizację inwestycji” – przypominają.
To nie wszystko – naukowcy i ekolodzy dopatrzyli się tego, że dla żadnej z 94 inwestycji wymienionych w załączonym do Założeń Wykazie inwestycji nie określono, jak będzie wpływała na poprawę retencji, co znaczy, że żadna z pozycji nie została zweryfikowana pod kątem spełnienia celu Założeń, nie mówiąc o dostosowaniu do aktualnej i prognozowanej sytuacji hydrologicznej w związku z katastrofą klimatyczną.
Na ministerialnej liście są bowiem takie inwestycje, jak nowe stopnie tamy na Wiśle poniżej Włocławka. Już kilkanaście lat temu udowodniono, że taka inwestycja nie żadnego znaczenia retencyjnego, nie ogranicza ryzyka powodzi roztopowych i opadowych, a znacząco zwiększa ryzyko zatorów lodowo-śryżowych. Podobnych przykładów jest więcej.
Wygląda więc na to, że ministerstwo postanowiło przy okazji suszy przypomnieć o swoim istnieniu i zawalczyć o pieniądze do wydania. Idea trafiła na podatny grunt, bo zaledwie kilka tygodni temu Najwyższa Izba Kontroli wydała alarmujący raport, przypominający, że nasz kraj zatrzymuje jedynie 6 proc. przepływającej przez niego wody, a moglibyśmy nawet 15 proc. A Hiszpanie potrafią zatrzymywać nawet 45 proc. wody. Eksperci polskie zasoby wodne porównują do tych z Egiptu.
Również z tą tezą postanowili się rozprawić naukowcy. Ich zdaniem, ministerialne założenia to kolejny strategiczny dokument krajowy manipulujący informacją o dostępie Polaków do wody.
– Tymczasem stosowany przelicznik (średni odpływ z polskich rzek na mieszkańca) nie jest żadną miarą dostępności zasobów wodnych. Biorąc pod uwagę to, jaki procent dostępnych zasobów zużywamy, wg danych EEA1, Polska lokuje się w gronie takich Państw jak Niemcy, Wielka Brytania czy Francja, zużywających rocznie ok. 20 proc. średniorocznie dostępnych zasobów. W kontekście potrzeb retencyjnych należało skupić się na zmiennej dostępności zasobów wodnych w różnych częściach kraju i różnych okresach w ciągu roku, a przede wszystkim oprzeć się na prognozach postępu katastrofy klimatycznej – piszą w swoim stanowisku dotyczącym planów Gróbarczyka.
– Zamiast powtarzać tezę z podręczników ery gomułkowskiej o potrzebie retencjonowania 15 proc. wody w zbiornikach, należało diagnozę oprzeć na najnowszych raportach i badaniach dotyczących zmian klimatu i ich wpływie na zasoby wodne czy choćby przytoczonych w Założeniach informacjach nt. czynników wpływających na wielkość i prędkość odpływu – dodają.
Aby jeszcze bardziej podkreślić absurd stawiania nowych tam, regulacji rzek (przez co fale powodziowe robią się większe i bardziej niebezpieczne), naukowcy wyliczyli, że polskie bobry zatrzymują więcej wody w gruncie niż wszystkie nasze zbiorniki retencyjne. I to za darmo.