MON ogłosił, że amerykańska armia przekaże do Polski pięć samolotów transportowych C-130H Herklues. Formalnie oddawane są nam za darmo, więc można by było bić brawo za gospodarność. Jest jednak jedna kwestia… maszyny pamiętają koniec zimnej wojny i zapłacimy 14 mln dolarów za ich remont. I tak są jednak lepsze od naszych dotychczasowych C-130E, które są jeszcze z okresu wojny w Wietnamie.
O podpisaniu umowy poinformował w wiadomości na Twitterze szef MON Mariusz Błaszczak. Minister wskazał, że samoloty trafią do 33. Bazy Lotnictwa Transportowego w Powidzu.
Niby jest się czym pochwalić, ale tylko na papierze. Gazeta.pl wskazała, że nasze latające dinozaury zastępujemy trochę nowszymi, ale wciąż starociami. Obecnie polskie lotnictwo ma na składzie samoloty transportowe C-130 Herkules w wersji E. Okres produkcji to przełom lat 60. i 70., czyli okres wojny w Wietnamie.
Dostajemy jednak pięć maszyn C-130 Herkules w wersji H! Rok produkcji 1985, nówka sztuka, latany tylko do kościoła, Amerykanin płakał jak oddawał. Dość, że dodamy, iż zbędne lotnictwu USA samoloty koczowały latami na cmentarzysku w środku pustyni w stanie Arizona. Żołnierze ze Stanów od 2017 r. "wożą się" nowymi Herkulesami C-130J.
Staruszki "wietnamskie", podobnie jak obecne Herkulesy, Polska dostała od swojego sojusznika na mocy rządowego programu o nazwie Excess Defense Articles (EDA). Technicznie samoloty są darmowe, ale to Polska zapłaci za ich remont i doprowadzenie do sprawności operacyjnej.
Umowa na "darmowe" samoloty z Amerykanami opiewa więc na 14,3 miliona dolarów. To koszty "regeneracji, paliwa i doposażenia". Jak wskazuje serwis, nie wiadomo jednak ile będą kosztowały dalsze remonty w przyszłości, choć kwota na pewno przekroczy początkową opłatę. Nie mówiąc już o ulepszeniach np. sprawniejszych silnikach czy… elektronice. Tak, w wersji fabrycznej lwia czesc wyposażenia jest analogowa.
Nowe-stare Herkulesy przylecą do Polski w okresie 2021-2024.
Cwany pośrednik wcisnął wojsku chińskie kompasy
O rodzimej filozofii dozbrajania i wyposażania polskich sił zbrojnych pisaliśmy w INNPoland.pl już wcześniej. Brzmi ona oczywiście "oby jak najtaniej".
W lipcu 2019 r. jednostka specjalna Nil z Krakowa ogłasza przetarg na zakup kompasów dla Wojsk Obrony Terytorialnej. Początkowo chodziło o 5 tys. sztuk z opcją powiększenia tej liczby do 7,5 tys. sztuk. W końcu stanęło jednak aż na 12,5 tys. kompasów.
Przetarg przyciąga do siebie dwie firmy. Pierwsza opcja to działająca od 2007 r. firma handlująca sprzętem wysokościowym i ratowniczym. Oferuje 12,5 tys. dobrych kompasów szwedzkiej firmy Silva. To linia powstała z myślą o użytku wojskowym. Cena? 3,5 mln zł, czyli 250 tys. zł pod budżetem armii.
Drugi oferent to działająca od 2015 r. firma Royal-Poland.pl, reklamująca się hasłem "wszystko dla domu i ogrodu". Rzeczywiście, w ofercie znajdziemy trampoliny, grille ogrodowe, taczki czy kompostowniki. Zero kompasów. Spółka obiecała jednak, że wymaganą liczbę dostarczy wojsku za śmiesznie niskie 769 tys. zł. Czyli za ok. 60, a nie 160 zł sztuka. Wiadomo, na co zdecydowała się armia
Okazuje się, że zaproponowane wojsku kompasy to produkt o nazwie DC45-6E chińskiej firmy Zhejiang Compass Instrument Co Ltd, która nie posiada nawet własnej strony internetowej. W serwisie Alibaba ten model można dostać za 0,30 do 1,20 USD sztuka przy zakupie ponad 500 sztuk.
Zakładając cenę zakupu od 1,20 zł do zawrotnych 4,70 zł za sztukę przedsiębiorca cwaniak zarobił krocie. Zakup sprzętu kosztował go od 15 tys. zł do 58 tys. zł netto, a sprzedając go wojsku za 769 tys. zł na czysto zarobiłby na tym od 566 tys. do 610 tys. zł.
– Plastikowe kompasy kupuje się dzieciom do przedszkola, a żołnierzom kupuje się profesjonalne i trwałe urządzenia. Wolą podatników jest to, by polski żołnierz miał sprzęt najwyższej jakości – uważa gen. Waldemar Skrzypczak, był dowódca Wojsk Lądowych i były wiceminister obrony.
Anonimowy żołnierz WOT na pytanie o to, jaki ma kompas, odpowiedział: "Zwykłe g... plastikowe bez nazwy". Przełożeni mają zaś po cichu sugerować podwładnym zakupienie kompasu na własną rękę.