Rząd Prawa i Sprawiedliwości w ramach prezentacji programu Polski Ład ogłosił, że nosi się z zamiarem ujednolicenia sposobu zatrudnienia – umowę o pracę i umowy cywilnoprawne miałby zastąpić jednolity kontrakt o pracę. Chciałoby się aż powiedzieć: wreszcie - ponieważ Polacy są mistrzami w patologicznych rozwiązaniach na rynku pracy.
Informację tę potwierdziła później ministra Marlena Maląg. Według jej słów pomysł ten ma już kształt ustawy, która będzie zaprezentowana jeszcze w tym roku.
Maląg w rozmowie z portalem money.pl wyjaśniła, że “ideą tej koncepcji jest przede wszystkim uporządkowanie polskiego rynku pracy, a także przygotowanie młodych ludzi do przyszłych emerytur".
Według ostatnich danych Eurostatu na ten temat (z 2017 r.) Polska przoduje na tle innych krajów Unii Europejskiej, jeśli chodzi o udział umów niestałych (jakimi są m.in. umowy cywilnoprawne) na rynku pracy. W Polsce odsetek takich umów wynosił na tamten moment 26,1 proc. Większy był tylko w Hiszpanii – 26,8 proc.
Dualizm rynku pracy
– Ja już publicznie niejednokrotnie mówiłem o tym, że w Polsce coś na kształt jednolitego kontraktu na pracę byłoby bardzo pożądane. Podkreślmy jednak od razu – taki jednolity kontrakt nie mógłby być odwzorowaniem dzisiejszej umowy o pracę, musiałby być zmodyfikowany. Natomiast potrzeba takich zmian jest i to widać szczególnie teraz w trakcie pandemii – mówi nam Andrzej Kubisiak, zastępca dyrektora Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE), wcześniej kierownik zespołu komunikacji i ekspert rynku pracy w instytucie.
Ekspert podkreśla, że PIE już w swoim pierwszym raporcie o wpływie pandemii na gospodarkę, zatytułowanym “Pandenomics", rekomendował, że należy rozwiązać problem silnego dualizmu na rynku pracy w Polsce.
– Ten dualizm polega na tym, że mamy ludzi, którzy często wykonują dokładnie te same zajęcia obok siebie, biurko w biurko, a mają inną formę zatrudnienia. W Polsce, kiedy wchodziliśmy w kryzys pandemiczny, to ok. 2 mln Polaków pracujących znajdowało się poza rygorem kodeksu pracy, a mamy podstawy twierdzić, że ich zajęcia miały charakter pracy. I mowa tu zarówno o ludziach zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych, jak i prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą będącą de facto fikcyjnym samozatrudnieniem – mówi ekspert.
Jakie są tego konsekwencje? Jak mówi Kubisiak, w Polsce, która wchodziła w kryzys pandemiczny, pracujący nieobjęci kodeksem pracy nie mogli być adresatami działań rządu dążących do utrzymania zatrudnienia. Efekt był taki, że kryzys w pierwszej kolejności pozbawił ich pracy – bez okresu wypowiedzenia i zabezpieczenia ich sytuacji zarobkowej.
– To zjawisko przez soczewkę pokazuje nam problem, który w Polsce narastał od dłuższego czasu. Polska od ok. 15 lat jest krajem, który przoduje w Unii Europejskiej jeśli chodzi o tzw. umowy czasowe – tylko Hiszpania ma ich od nas więcej. Oprócz cywilnoprawnych należy do nich doliczyć także umowy o pracę na czas określony, umowy tymczasowe, stażowe i inne – tłumaczy analityk.
Kiepski rynek pracy
Według Kubisiaka to doprowadziło do tego, że jakość zatrudnienia w Polsce, pomimo poprawiających się parametrów rynku pracy, nie jest najlepsza.
– Mniej więcej 60 proc. ludzi do 24. roku życia pracuje na umowach czasowych. To, że jest to niepokojący wynik, to mało powiedziane. Umowy czasowe wiążą się z wieloma konsekwencjami. Chociażby z tym, że nie dają one praktycznie żadnej zdolności kredytowej, a dzisiaj jeżeli ktoś nie ma majątku, żeby zakupić pierwsze mieszkanie, to głównym sposobem finansowania takiego zakupu są kredyty. Na umowach czasowych o to ekstremalnie trudno – tłumaczy ekspert PIE.
Jak mówi Kubisiak, jest oczywiście tak, że jakaś część osób wybrała tego rodzaju formę zatrudnienia z własnego wyboru, natomiast duża część zrobiła to, bo po prostu nie miała innego wyjścia.
– Są całe sektory i branże, w których praktycznie nie występują umowy o pracę. Jeżeli ktoś wejdzie w taką ścieżkę kariery, to po prostu musi się liczyć z tym, że tam nie ma innych form zatrudnienia. I z czasem przyjmuje to z dobrodziejstwem inwentarza – tłumaczy.
Jak mówi ekspert, ta sytuacja wykreowana została przez przedsiębiorców i pracodawców z dwóch powodów.
– Po pierwsze chodzi tu o optymalizację kosztów spowodowaną różną formą oskładkowania i opodatkowania poszczególnych form zatrudnienia. Po drugie o sztywność kodeksu pracy. Elastyczne formy zatrudnienia pozwalają na sprawniejsze reagowanie na zmiany. Na przykład kiedy przychodzi krach, można szybciej zredukować zatrudnienie – tłumaczy Kubisiak.
Jednolity kontrakt o pracę szansą na poprawę
Jak mówi ekspert, rozwiązaniem tych wszystkich problemów byłby mądrze skonstruowany jednolity kontrakt o pracę.
– Taki kontrakt zastąpiłby dzisiejsze umowy zlecenie, umowy o pracę oraz umowy o pracę na czas określony, umowy tymczasowe, stażowe i inne. Zostałaby natomiast umowa o dzieło. To jest specyficzna forma, która nie jest związana z czasem trwania jakiejś umowy, tylko wykonaniem konkretnego zadania. Jej nie da się za bardzo zastąpić. Ich nadużywanie mogłaby kontrolować inspekcja pracy i przekształcać w kontrakty o pracę w przypadkach nieuzasadnionego użycia. Ale skala umów o dzieło w Polsce nie jest jakaś duża – tłumaczy analityk i dodaje, że przeprowadzenie tego rodzaju reformy wymagałoby stworzenia nowego kodeksu pracy.
– Obecny kodeks pracy w Polsce sięga swoim rdzeniem do epoki Gierka. Ten trzon jest nie z tego systemu. On wymaga zmian, których zakres zostanie ustalony przy pomocy konsensusu między pracodawcami a związkami pracowników. Z jednej strony nowy kodeks pracy powinien być jak najbardziej inkluzywny, objąć jak największą część obywateli, żeby zapewnić im odpowiednie zabezpieczenia i ubezpieczenia społeczne – mówi ekspert.
Jednak według niego z drugiej strony np. trzymiesięczny okres wypowiedzenia, który jest w obecnym kodeksie, daje zbyt małą elastyczność. Podobnie z tym, jak trudno jest pracodawcy umowę o pracę rozwiązać.
Potrzebna jest także większa elastyczność dotycząca godzin pracy. Polska ma na tle Unii Europejskiej bardzo mały udział tzw. “part time jobs", czyli pracy na część etatu. To jest także konsekwencja tego, że zamiast na część etatu ludzie pracują na podstawie umowy zlecenie.
– Powtórzę, tu potrzeba konsensusu. Jednak trzeba podkreślić, że to, co mamy teraz – że pracownicy rozliczają się z pracodawcami na podstawie kodeksu cywilnego, czy relacji handlowych, a nie kodeksu pracy – to jest postawienie sprawy na głowie – stwierdza Kubisiak.
Ze strony wielu pracodawców w reakcji na pogłoski o likwidacji umów cywilnoprawnych pojawia się jednak sprzeciw. Twierdzą oni, że tego rodzaju zmiany mogą pogłębić bezrobocie wśród młodych, bo powoli “zaczynamy mieć rynek pracodawcy, a nie pracownika".
– Dla pracodawców mam jeden ważny przekaz: powinni oni się przyzwyczajać do tego, że pracowników na rynku będzie coraz mniej, bo tak działają trendy demograficzne. Pracodawcy powinni się raczej martwić, skąd tych pracowników będą w przyszłości brać – odpowiada Kubisiak.
Polski Ład a powiększanie szarej strefy
Innym kontrargumentem w sprawie likwidacji umów cywilnoprawnych jest to, że miałoby to doprowadzić do powiększenia się szarej strefy, czyli całkowitego bądź częściowego ukrywania dochodów w celu uniknięcia opodatkowania.
– Ryzyko powiększenia się szarej strefy istnieje zawsze, ale tę zmianę trzeba rozpatrywać razem ze zmianami podatkowymi, które przedstawił rząd w Polskim Ładzie. To odciążenie podatkowe osób najmniej zarabiających powinno zmniejszyć już obecną szarą strefę występującą w przypadku umów o pracę i płacenia pod stołem – mówi ekspert.
– Natomiast jeśli chodzi o umowy cywilnoprawne, to trzeba pamiętać o tym, że duża część z nich to prace czysto dorywcze. Zawierane są więc głównie nie w celu uniknięcia opodatkowania, ale uzyskania elastyczności. A jednolity kontrakt o pracę powinien być elastyczniejszy niż dotychczasowa umowa o pracę – dodaje.
Kubisiak podkreśla też, że nie jest tak, że każda tego typu zmiana od razu będzie powodować powiększenie się szarej strefy. Bardzo istotne jest przede wszystkim to, żeby takie zmiany były przeprowadzane w czasie hossy, kiedy rynek pracy jest w momencie wznoszącym, a pracownicy mają silną pozycję negocjacyjną. Nie można tego robić w czasie recesji.
– Tego rodzaju argumenty o potencjalnym powiększeniu się szarej strefy pojawiają się zawsze przy takich zmianach. Było tak przy minimalnej stawce godzinowej, która jest teraz standardem, który nikogo nie uwiera. Było też tak np. przed oskładkowaniem umowy zlecenia, ale po wprowadzeniu tej zmiany w życie nic się takiego nie stało, a szara strefa według danych GUS-u się zmniejsza. Gospodarka nie działa tak, że po jednej takiej korekcie zawali nam się system, to trochę bardziej skomplikowane – mówi ekspert.
Dużo w kontekście naprawy rynku pracy mówi się też o wzmocnieniu kompetencji Państwowej Inspekcji Pracy. Ekspert uważa jednak, że to nie byłoby w stanie na dużą skalę zmienić obecnej sytuacji. Jednak PIP z większymi kompetencjami mógłby być dobrym uzupełnieniem.
– Wzmocnienie PIP nie jest panaceum na wszystkie problemy rynku pracy, bo jego nie da się zmienić kontrolami. To muszą być zmiany systemowe. Jednak trzeba potraktować to jako uzupełnienie, które będzie korygować pojedyncze patologie – stwierdza analityk.
Ekspert podkreśla też, że jeśli chodzi o wprowadzenie takich zmian w życie, potrzeba dużo czasu na odpowiednie negocjacje między pracownikami a pracodawcami.
– Nie mam gotowej recepty na to, jak rozwiązać sprawę przekształcania dotychczasowo zawartych umów cywilnoprawnych w kontrakty o pracę, ale na pewno trzeba to robić bez pośpiechu, a po uchwaleniu nowych przepisów poczekać co najmniej rok z ich wprowadzeniem. I tak jak mówiłem, będzie to wymagało napisania nowego kodeksu pracy – stwierdza Kubisiak.