Porcja ryby i frytek na papierowym talerzyku.
Właściciel smażalni ryb wyjaśnia, czemu ryba i frytki są tak drogie. fot. topntp / 123rf
Reklama.
"Paragony grozy" publikowane w sieci przez turystów odstraszają niejednego przyszłego urlopowicza. Problemem są jednak nie tylko ceny ryb, ale również ich świeżość, o czym pisaliśmy niedawno w INNPoland.
Okazuje się bowiem, że zgodnie z prawem Unii Europejskiej "ryba raz rozmrożona to w dalszym ciągu świeża ryba". Lokali serwujących rybki, które zamiast pływać w wodzie, hibernowały w lodzie, bronił Robert Makłowicz.
Krytyk kulinarny zauważa, że z samego Bałtyku nie da się wykarmić wszystkich turystów. – Dziwię się ludziom, którzy narzekają, że podają im rybę mrożoną w smażalni. A jaką mieli podać? Skąd oni wezmą miliony fląder z Bałtyku? – pyta Makłowicz. Prosił też jednak, by smażalnie nie kłamały o "świeżych rybach" w menu, jeśli serwują filety z zamrażarki.

217 złotych za obiad w smażalni

Teraz jednak znów wracamy do tematu wywindowanych cen obiadów nad morzem. Niedawno jeden z przedstawicieli branży gastronomicznej skomentował problem w rozmowie z serwisem Edziecko.pl. Wcześniej do redakcji zgłosiła się kobieta, która była oburzona faktem, że za obiad w smażalni ryb zapłaciła 217 złotych.
– Wśród Polaków pokutuje przekonanie, że obiad powinien kosztować do 30 zł. Chyba 15 lat temu. Teraz wszystko jest drogie. Musimy się jakoś utrzymać – produkty kosztują, pracownicy też muszą zarobić, płacimy wysokie podatki, ponosimy koszty coraz droższego prądu, zużytej wody, wywozu nieczystości. Mógłbym jeszcze długo wymieniać – tłumaczył właściciel lokalu we Władysławowie.
Zdaniem mężczyzny turyści powinni mieć świadomość, że branża gastronomiczna najmocniej oberwała przez pandemię. Nie powinno więc dziwić, że w jakiś sposób lokale chcą się odbić od dna. Jeśli komuś nie odpowiadają ceny, nie musi jadać w restauracjach albo zamawiać tam łososia – spuentował.