Unikając rozgłosu, PiS bierze się za realizację projektu kosztującego nawet ponad 90 miliardów złotych, który może wywołać dyplomatyczną burzę, sprzeciw Unii Europejskiej i zniszczy ekosystemy polskich rzek. Rząd chciałby je przekształcić w drogi wodne – wspólnie z reżimem Łukaszenki.
Aktualnie rządząca partia lubuje się w odgrzebywaniu planów różnych dziwnych inwestycji z okresu PRL. Tak jest z przekopem Mierzei Wiślanej (rozważanym pod koniec lat 40. XX wieku), tak samo z budową Centralnego Portu Komunikacyjnego. Tę drugą koncepcję rozważano pod koniec lat 70. – megalotnisko miało powstać obok Modlina.
Nie inaczej jest w przypadku szeroko rozumianych dróg wodnych i budowy kolejnej zapory na Wiśle – w Siarzewie. To plan rodem z naznaczonych przez rządy Gierka lat 70. Nie jest tajemnicą, że zwolennikiem tych kontrowersyjnych inwestycji jest sam prezes PiS, Jarosław Kaczyński. Podczas ich planowania nie zwracano uwagi na kwestie środowiskowe i ekonomiczne. Czasy się zmieniły, ale PiS te PRL-owskie plany skrzętnie odgrzebuje i próbuje realizować.
Do konsultacji skierowano właśnie projekt o nazwie "Krajowy Program Żeglugowy do 2030 roku". Co w nim zawarto? Rząd narzeka, że unijne wymogi nakładają na nas obowiązek rozwoju ekologicznegotransportu – czyli kolei i śródlądowych dróg wodnych. W związku z tym trzeba wydać sporo pieniędzy, by polskimi rzekami można było transportować towary. Bo dziś drogą wodną przewozimy jedynie 0,15 proc. wszystkich transportowanych przez Polskę towarów.
Uwagę przykuwa kilka elementów tego planu. Rząd chce jednak budować niezwykle kontrowersyjną zaporę na Wiśle (w Siarzewie) za ok. 4,5 - 5,4 miliarda złotych, pogłębić dojście do portu w Elblągu (by jakoś w końcu wykorzystać rozkopywaną Mierzeję Wiślaną), a przede wszystkim w kooperacji z Białorusią połączyć Bałtyk... z Morzem Czarnym.
– Plany dróg wodnych oznaczają nie tylko zniszczenie Wisły. W żeglowne kanały miałyby zostać zmienione Odra, Warta czy Bug. W dobie zmiany klimatu, kryzysu wodnego i kryzysu różnorodności biologicznej topienie gigantycznych pieniędzy podatników (których też nam nie zbywa!) w inwestycję, która pogłębia wszystkie trzy problemy jest po prostu skandalem – ocenia w rozmowie z INNPoland.pl Katarzyna Karpa-Świderek z WWF Polska.
Siarzewo – koszmar dla przyrody
Wody Polskie mają się stać inwestorem kolejnej tamy na Wiśle. Państwowe Gospodarstwo Wodne uzasadnia to koniecznością podparcia istniejącej już zapory we Włocławku oraz koniecznością działań zaradczych przeciw możliwym powodziom oraz suszom.
Problem powstał właśnie przez stopień wodny ukończony równo w 1970 roku. W ubiegłym roku tama we Włocławku obchodziła 50-lecie. Była oczkiem w głowie Gomułki, który planował całą serie takich obiektów na rzece. Pomysł budowy nowej tamy zaczął realizować w 2017 roku nieżyjący już były minister środowiska Jan Szyszko.
Ekolodzy od lat powtarzają, że tamy są złe dla stanu rzek, więc nie powinno się budować kolejnej, tylko zlikwidować tą pierwszą.
– Jak ktoś nie wie, co sobie zafundujemy zachęcamy do obejrzenia widowiskowej klapy jaką jest Droga Wodna Górnej Wisły. Wydano na nią miliard, każdego roku na jej utrzymanie wydajemy miliony, a praktycznie nic nią nie pływa. Do tej pory powstało 6 stopni wodnych ze śluzami na 24 kilometrowym odcinku żeglownego kanału. Jednocześnie skanalizowano trzykrotnie dłuższy – 72 kilometrowy odcinek rzeki. W zamyśle miał przede wszystkim służyć do transportu węgla do elektrociepłowni i do podkrakowskiej Huty. Nie służy, bo węgiel idzie koleją – tłumaczy Karpa-Świderek.
WWF Polska utrzymuje też, że planowana zapora w Siarzewie nie będzie mieć istotnego znaczenia w zakresie zapobiegania powodziom. Dodatkowo może spotęgować problem tzw. powodzi zatorowych, w czasie, gdy rzeka pokrywa się lodem. Kolejny problem to susza. Działacze proekologiczni przekonują, że tama tylko pogorszy obecną sytuację.
– Energia wodna nie jest zielona, choć odnawialna. Nakłady inwestycyjne na jednostkę produkowanej energii w przypadku EW Siarzewo są nawet sześciokrotnie wyższe, niż gdyby prąd pozyskiwać z wiatru lub słońca – podkreśla przedstawiciel WWF Marek Elas.
WWF dodaje też, że na zaporę w Siarzewie nie zgodzą się organy UE, bo powstanie takiego molocha narusza przepisy środowiskowe.
Bo przekop Mierzei musi mieć sens?
Druga sprawa to budowa toru wodnego z Zalewu Wiślanego do Elbląga. Rząd potrzebuje jej, by uzasadnić przekop Mierzei Wiślanej, kosztujący ok. 2 mld złotych.
Wiadomo, że inwestycja nie ma sensu ekonomicznego i się nie zwróci. Ale żeby zachować pozory, oprócz samego przekopu Mierzei, trzeba jeszcze pogłębić tor wodny przez Zalew. Ten akwen ma średnią głębokość 2 metrów, statki potrzebują przynajmniej 5 metrów. Po Zalewie będzie więc cały czas kursowała pogłębiarka, wrzynająca się w jego muliste dno. Kolejną sprawą jest tor wodny z Zalewu do Elbląga. Jego poszerzenie i pogłębienie będzie kosztowało prawie 600 mln zł, w cenę wliczony jest też most.
Prawdziwy problem pojawia się dalej – bo port w Elblągu nie jest przystosowany do przyjmowania jednostek o zanurzeniu 5 metrów. Jeśli nie zostanie przebudowany, to zdaniem lokalnych samorządowców będzie mógł przyjmować jednostki o zanurzeniu do 2 metrów i tonażu do 700 ton. Czyli dokładnie takie, jak obecnie – całe kopanie Mierzei i toru do Elbląga oraz pogłębianie Zalewu nie zda się na nic. W port w Elblągu trzeba będzie zainwestować ok. 70 mln zł, ale samorząd nie ma na to pieniędzy. Nie chce ich też dać rząd.
Współpraca z Białorusią
Na ten aspekt nowego rządowego planu zwrócił już uwagę brytyjski "The Guardian". Projekt zakłada bowiem budowę drogi wodnej E-40. Pod tym kryptonimem czai się długa na ok. 2 tys. km trasa łącząca Bałtyk z Morzem Czarnym. A jej początkiem miałaby być wspomniana wcześniej zapora w Siarzewie.
Tama jest blisko powstania, bo Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie uchylił decyzję ministra środowiska Michała Kurtyki, który nie zgadzał się z tzw. decyzją środowiskową dopuszczającą budowę. Jak przypomina tygodnik "Polityka", po ostatniej rekonstrukcji ministra w rządzie już nie ma. Zastąpiła go Anna Moskwa, zwolenniczka stawiania dużych stopni wodnych.
"Polityka" pisze, że cała E-40 od strony politycznej wymaga układu z reżimem Alaksandra Łukaszenki. To także "gospodarczy absurd i komunikacyjny anachronizm". Tygodnik zauważa, że orędownicy tamy i E-40 posługują się dwoma mitami. Pierwszy zakłada, że Wisła i Prypeć to rzeki podobne do tych, jakie przecinają Europę Zachodnią. To nieprawda – zachodnioeuropejskie są bardziej zasobne w wodę i przewidywalne z powodów klimatycznych. Drugi mit to rzekoma ekologizacja transportu, wymagana w Unii Europejskiej. Budowa E-40 bezpowrotnie zniszczyłaby ekosystemy rzeczne w tej części Europy.
"Zwolennicy E-40 nie potrafią przedstawić sensownych finansowych wyliczeń, dysponują tylko życzeniowymi fantazjami. Nie potrafią powiedzieć, skąd wziąć wodę do napełnienia nowych kanałów kopanych przez Mazowsze i Podlasie – przecież w naszej części Europy brakuje opadów – by połączyć Wisłę i Bug. E-40 przynosiłaby straty, bo taniej i z mniejszym śladem emisyjnym jest wozić towary koleją, zresztą nie ma za bardzo czego E-40 transportować. Zatem na E-40 zarobią tylko ci, którzy ją zbudują" – pisze Jędrzej Winiecki w tygodniku "Polityka".
– Droga Wodna Górnej Wisły to tylko jeden z przykładów który pokazuje, że inwestycje w drogi wodne to będą zmarnowane pieniądze, wydane na realizacje wielkiej, pracochłonnej i... bezsensownej wizji. Owszem w Europie Zachodniej znajdziemy kraje w których nawet 20 proc. transportu jest realizowane za pośrednictwem żeglugi rzecznej, ale to nie jest argument za drogami wodnymi w Polsce. Średnie przepływy rzek takich jak Ren, Dunaj są kilkakrotnie większe niż te na Wiśle, nie wspominając już o Odrze, Narwi czy Warcie – tłumaczy Katarzyna Karpa-Świderek.
Kolejną sprawą – już czysto polityczną – jest fakt, że wszystko wymagałoby głębokiej kooperacji z reżimem Łukaszenki, co z pewnością zostałoby odebrane w Europie mało entuzjastycznie.
Gigantyczne koszty
Prace nad rzecznym programem PiS i rządu się ślimaczą, co w 2020 roku wypominała im Najwyższa Izba Kontroli. Doszło nawet do tego, że rządową stronę pokazującą ambitny projekt zastąpiła witryna promująca filtry do wody pitnej.
To z analizy NIK znamy też orientacyjne koszty całego programu – mogą one sięgnąć 90,6 miliarda złotych. Budżet tego nie udźwignie, więc w założeniach jest wykorzystanie środków europejskich. Program żeglugowy miałby (zgodnie z życzeniem rządu) zostać dofinansowany w 85 proc. przez instytucje unijne.
Na rządowych projektach suchej nitki nie zostawiły wszystkie liczące się organizacje ekologiczne.
"Ich realizacja wiązałaby się z dewastacją przyrody na niewyobrażalną skalę. Sama budowa pierwszego elementu kaskady Wisły, czyli stopnia wodnego w Siarzewie, spowodowałaby całkowite zniszczenie (trwałe zalanie) obszaru Natura 2000 – Włocławska Dolina Wisły i częściowe zniszczenie dwóch innych obszarów – Nieszawskiej Doliny Wisły oraz Doliny Dolnej Wisły. Zniweczyłaby wysiłki na rzecz przywrócenia ciągłości ekologicznej Wisły. Pełna realizacja Programu spowodowałaby utratę lub degradację łącznie kilkunastu obszarów Natura 2000” – pisze Stowarzyszenie Eko-Unia.
"Jeżeli dojdzie do budowy stopnia wodnego w Siarzewie Polska wejdzie na kurs kolizyjny z prawem UE! Z analizy prawnej WWF Polska wynika, że stopień wodny na Wiśle poniżej tamy we Włocławku, nigdy nie powinien powstać. Decyzja zezwalająca na jego budowę powinna zostać uchylona, zarówno na administracyjnym, jak i sądowym etapie kontroli" – dodaje WWF Polska.
Z naszych nieoficjalnych informacji wynika też, że i inne instytucje i przedsiębiorstwa, które w oranie i grodzenie polskich rzek byłyby pośrednio zaangażowane, narzekają na ten plan. Twierdzą, że cały projekt jest chaotyczny i pełen błędów. A pamiętać trzeba, że wszystko wymagałoby przestawiania linii energetycznych, dróg, torów kolejowych i setek innych rodzajów instalacji.