Kampania z żarówką, zainicjowana przez władze i opłacona przez producentów energii, mogła popsuć nasze relacje z UE. Szkoda, bo przykryła rozsądne propozycje sektora energetycznego, mające poparcie innych krajów. UE sama wie, że system certyfikatów CO2 trzeba zmienić.
ETS – czyli unijny system handlu uprawnieniami do emisji – nie jest doskonały. I zauważają to nie tylko podmioty z Polski, ale również z innych krajów. System handlu emisjami powstał już w 2005 roku, ale na początku nie odgrywał istotnej roli w unijnej energetyce. Jednak im bardziej UE zacieśnia pętlę na emisji dwutlenku węgla, tym bardziej ETS staje się dla niektórych państw problemem.
Celem ETS jest ograniczenie emisję dwutlenku węgla i wykorzystanie do tego celu rynku. Wszystko działa na zasadzie "cap and trade" (ang. ograniczaj i handluj). UE tworzy i stopniowo ogranicza limit dozwolonej emisji gazów cieplarnianych. Finalnie ma to sprawić, by paliwa kopalne były jak najmniej opłacalnym źródłem energii.
Każdy podmiot, który emituje dwutlenek węgla musi dostać lub kupić uprawnienia. Jedno uprawnienie pozwala na wyemitowanie jednej tony CO2 do atmosfery. Uprawnienia można sprzedawać i kupować. Od 2018 roku zaczął się dynamiczny wzrost ich cen. Jeszcze kilka lat temu za uprawnienie płaciło się poniżej 5 euro, dziś przekraczają poziom 90 euro i kwestią czasu jest dobicie do 100 euro.
Na słynnym już spotkaniu przedstawicieli branży energetycznej z dziennikarzami, podczas którego nie padły odpowiedzi na najważniejsze pytania o odpowiedzialność za kampanię żarówkową, energetycy zaprezentowali kilka rozwiązań na unormowanie ETS. Pozwoliłoby to Polsce oraz innym krajom na uniknięcie sporych podwyżek cen energii.
Zmiana dyrektywy – wchodzi w grę?
Jedną z propozycji jest doprowadzenie do zastosowania art. 29a dyrektywy ETS. W skrócie chodzi w nim u uruchomienie mechanizmu zwiększającego podaż uprawnień do emisji CO2 w sytuacji nagłej i wysokiej zmiany cen. UE ma w zapasie specjalną rezerwę w wys. 100 mln ton, którą może awaryjnie uruchomić. Energetycy wyliczyli, że odpowiada to 7 proc. całej rocznej unijnej emisji lub całej polskiej puli aukcyjnej. Taki wolumen ETS miałby wartość 8 mld euro przy cenie na poziomie 80 euro za tonę CO2.
- Tak naprawdę nie wiadomo czemu ceny uprawnień tak szybko wzrosły i dlaczego są tak wysokie. Spekulacja? Ale co to znaczy? Jeśli to, że ktoś kupuje, po to, by drożej sprzedać, to musimy zauważyć że ETS właśnie na tym polega. Ale w dyrektywie faktycznie zaszyty jest mechanizm pewnej interwencji – mówi w rozmowie z INNPoland.pl Rafał Zasuń, szef portalu WysokieNapiecie.pl. Tłumaczy, że ów mechanizm przewiduje możliwość uspokojenia rynku przez KE w przypadku silnego i szybkiego wzrostu cen emisji.
- Problem w tym, że mechanizm jest bardzo szeroko zakreślony i nawet dwukrotna podwyżka cen w ciągu dwóch lat nie mieści się w tym przedziale. Zauważmy, że ten mechanizm jest podobny do tego, co robią banki centralne – w przypadku dużych i szybkich wahań kursów stabilizują je. Wydaje się, że art. 29 powinien zostać zmieniony tak, by KE mogła rzucić dodatkowe uprawnienia na rynek w celu ustabilizowania cen – przekonuje Rafał Zasuń.
Co więcej - propozycja takie poprawki właśnie się pojawiła. Złożył ją sprawozdawca Parlamentu Europejskiego ds. reformy EU ETS, Peter Liese. Eurodeputowany zaproponował uruchomienie mechanizmu, gdy średnie ceny są przez ponad sześć miesięcy przynajmniej dwukrotnie wyższe (obecnie muszą być 3 razy wyższe) od średniej ceny uprawnień do emisji CO2 z poprzednich dwóch lat. 100 mln ton zostanie automatycznie uwolnione w ciągu sześciu miesięcy. Wedle poprawki Komisja powinna zwołać spotkanie z państwami członkowskimi, aby ocenić, czy wzrost cen został spowodowany zmianą rynku podstawy i ewentualnie podjąć dalsze działania.
Korytarz cenowy
Druga rzecz, o której wspominają energetycy, to ustanowienie korytarza cenowego. Chodzi o określenie minimalnej i maksymalnej ceny uprawnień.
- To ciekawa propozycja. Dzięki temu firmy wiedziałyby jaka będzie cena uprawnień. Z kolei KE mogłaby sterować tymi poziomami - i na przykład gdybyśmy nie realizowali celu redukcji emisji, podwyższać lub obniżać ją jeśli wszystko idzie dobrze – mówi Rafał Zasuń
Dodaje, że to rozwiązanie – ale połowiczne – wprowadzili Niemcy. U naszych sąsiadów ETS nie może kosztować mniej niż 60 euro. Nie mają jednak ceny maksymalnej. Przeciwko jej wprowadzeniu opowiadają się choćby środowiska ekologiczne, argumentując, że im wyższa będzie cena, tym szybciej dokona się transformacja energetyczna.
Kolejną propozycją polskich energetyków jest ustanowienie ważności uprawnień do emisji. Miałyby mieć określony termin realizacji.
- Nie wydaje mi się, żeby to miało sens. Faktycznie, może to ograniczyć spekulację, ale z drugiej strony to jest tak, jakby NBP drukował banknoty, które stracą ważność po 2 latach. To nie jest w porządku. Jeśli jakaś firma miała program redukcji emisji na 5 lat i przeprowadziła go szybciej, to powinna móc "w nagrodę" sprzedać zaoszczędzone certyfikaty. W końcu cel redukcji emisji został osiągnięty – mówi Rafał Zasuń w rozmowie z INNPoland.pl.
Dodaje, że jak tylko opadnie kurz po obecnym kryzysie energetycznym, dwie pierwsze propozycje prawdopodobnie pojawią się w dyskusjach na unijnym forum. I nie będzie to zaskoczenie, bo reforma systemu ETS jest w UE planowana.
- Nie należy się jednak łudzić, że w jakikolwiek sposób poprawi to sytuację energetyki węglowej – zastrzega Zasuń. Tymczasem w Polsce ciągle opieramy się na spalaniu węgla – w ten sposób pozyskujemy ok. 70 proc. energii. Z paliw kopalnych pochodzi ponad 80 proc. polskiego prądu i ciepła.
Zdaniem Zasunia w grę wchodzi jeszcze jedno rozwiązanie – zwiększenie tzw. funduszu modernizacyjnego. W dużym uproszczeniu polega on na tym, że bogatsze państwa przekazują 2 proc. swoich uprawnień słabiej rozwiniętym, które muszą przeprowadzić transformację. Beneficjentem tego rozwiązania jest m.in. Polska. Polska argumentuje, że mimo normalnej puli i dodatkowych procent od państw bogatszych, ciągle ma deficyt uprawień. W efekcie nasze firmy muszą kupować certyfikaty od innych państw, więc dotują gospodarki np. Francji, Szwecji czy Holandii. Te państwa mają nadwyżkę certyfikatów i chętnie je sprzedają.
Przy okazji warto zauważyć – to jest właśnie premia za szybką dekarbonizację. Pieniądze z certyfikatów przynajmniej w połowie muszą iść na transformację energetyczną. Im szybciej się jej dokonuje, tym więcej pieniędzy można zarabiać na wolnych certyfikatach.
Rafał Zasuń podkreśla, że gdyby relacje Polski z Komisją Europejską były poprawne, takie rozwiązanie byłoby możliwe do wynegocjowania. Ale takie sprawy, jak kampania żarówkowa nie pomagają w kontaktach z europejską centralą.
Kampania żarówkowa
Reklamy w prasie, wkładki do gazet, billboardy w całej Polsce a także kampania telewizyjna – to arsenał środków, jakie polskie elektrownie zaangażowały do walki informacyjnej. Próbują nas przekonać, że to nie one są odpowiedzialne za wysokie ceny prądu. A kto? Oczywiście Unia Europejska. Której – nawiasem mówiąc – jesteśmy (ciągle) pełnoprawnym członkiem.
To nie pierwsza tego typu akcja. Jeszcze w grudniu podobne informacje propagował y koncerny energetyczne, dołączając do rachunków ulotki, z których wynikało, że aż 59 proc. rachunku za prąd to "uprawnienia do emisji CO2 wynikające z polityki klimatycznej UE".
Z zestawienia dołączanego do rachunków wynikało, że w skład ceny prądu wchodzą opłaty klimatyczne (59 proc.), koszty produkcji energii (25 proc.), koszty OZE i efektywności energetycznej wynikające z polityki UE (8 proc.), koszty własne sprzedawców, czyli m.in. obsługa klienta i zatrudnienie pracowników (6 proc.). Do tego dochodzi 1 proc. akcyzy i 1 proc. marży sprzedawcy energii.
Nowa akcja powiela wszystkie manipulacje poprzedniej. Po pierwsze: dziś w Polsce z węgla produkuje się ok. 70 proc. energii. I to nie jest wina UE. Węgiel to bardzo drogie źródło energii, cena "czarnego złota" ciągle rośnie i już raczej nie będzie spadać. Wydobycie i transport są coraz droższe. To powoduje, że coraz częściej importujemy tańszy prąd z krajów, które w większym stopniu niż Polska korzystają z bezemisyjnych źródeł energii. Obecnie już 10 proc. energii elektrycznej kupujemy za granicą.
Po drugie: koszt produkcji energii to nie to samo, co rachunek za prąd. Cena prądu to tylko jedna ze składowych faktury od sprzedawcy. W rozliczeniu znajdziemy jeszcze opłatę abonamentową, opłatę sieciową stałą, sieciową zmienną, jakościową, opłatę OZE, przejściową, kogeneracyjną i mocową. Sam koszt energii to mniej niż połowa przeciętnego rachunku, resztę pochłaniają różne abonamenty i opłaty.
Zwróćmy szczególną uwagę na opłatę mocową. Pod tym ładnie brzmiącym kryptonimem kryje się danina, która w całości trafia do elektrowni węglowych. Bez tych pieniędzy groziłoby im bankructwo.
A to tylko jedna ze składowych faktury za prąd, która nie idzie na rozwój energetyki, ale na zamrożenie obecnego status quo. Bo na górnictwo i spalanie węgla trafia o wiele więcej pieniędzy, w tym te, które teoretycznie wynikają z polityki klimatycznej UE. Opłaty – faktycznie stanowiące ok. 60 proc. kosztów produkcji prądu i ok. 30 proc. rachunku za energię - w całości trafiają do polskiego budżetu. Tylko w zeszłym roku budżet wzbogacił się na opłatach o ok. 25 miliardów złotych. Od początku istnienia systemu handlu emisjami państwo polskie zarobiło na tym 57,5 miliarda złotych.