"Eksport węgla ma się nieźle. Od stycznia do teraz sprzedano poza Polskę ok. 2,8 mln ton, za 3 mld zł. Czyli pomoc publiczna na utrzymanie kopalń gdy jest krucho - tak, ale współpraca w czasie kryzysu - nie" - napisała Maćkowiak-Pandera na Twitterze. Doprecyzowała też, że węgiel koksujący to połowa eksportu, druga połowa to węgiel energetyczny.
Przypomnijmy - węgiel koksujący nie ma zastosowania w energetyce, jest używany do produkcji stali. Z kolei węgiel energetyczny to właśnie paliwo. Z zamieszczonej przez Maćkowiak-Panderę tabelki wynika, że w 2022 roku Polska wyeksportowała 2,877 mln ton węgla, z czego koksowego - 1,434 mln ton. Możemy również przeczytać, że w tym samym okresie import wyniósł 5,607 mln ton węgla, w tym koksowego - 1,478 mln ton.
Ekspertka dodała też, że w 2022 roku (do maja) ze wspomnianego 1,44 mln ton do Czech trafiło 631 tys. ton, do Ukrainy 431 tys. ton, a do Niemiec 173 tys. ton.
- Od stycznia do maja z Polski eksportowano blisko trzy miliony ton węgla. Co więcej, wcześniej, przez ostatnie siedem lat, rząd premiera Morawieckiego, a wcześniej Beaty Szydło, uzależnił polską energetykę od węgla z Rosji. W 2015 roku import węgla z Rosji wynosił niecałe pięć milionów ton. W 2018 roku to było blisko 14 milionów ton - mówił Borys Budka w "Faktach po Faktach" na antenie TVN24. Dodał, że węgiel ten sprowadzały Spółki Skarbu Państwa.
Powstaje jednak pytanie: czy brak eksportu poprawiłby sytuację polskich odbiorców węgla? Wszystko zależy od tego, jaki węgiel eksportowaliśmy.
- Dzisiaj w najbardziej kłopotliwej sytuacji są ci, którzy używają go do celów ciepłowniczych, do których zaspokojenia rocznie potrzeba ok. 9 milionów ton węgla. Do pieca trafia węgiel większy, w formie groszku czy kostki. Na powierzchnię wyjeżdża bardzo skruszony węgiel, jego znaczna część nie nadaje się do ogrzewania. Węgiel gruby - zdatny do ogrzewania - stanowi od 2 do 5 proc. wydobycia. Mamy zatem jego deficyt, który trzeba uzupełniać importem - mówi cytowany przez TVN24 dr Jerzy Markowski, były wiceminister gospodarki, w przeszłości górnik i dyrektor kopalń.
W Polsce wydobywa się ok. 43 mln ton węgla energetycznego. W sprzyjających warunkach (wspomniane przez dr Markowskiego 5 proc.) węgiel gruby, przeznaczony do domowych pieców to nieco ponad 2 mln ton. A to oznacza, że po skasowaniu importu z Rosji, węgla dla odbiorców indywiduwalnych brakuje niezależnie od tego, czy Polska sprzedaje swój węgiel innym krajom czy też nie.
Chaos wokół węgla trwa. 12 lipca prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę wprowadzającą ceny maksymalne węgla (996,60 zł za tonę). Wystarczył tydzień, aby rząd wpadł na nowy pomysł. W minioną środę minister klimatu i środowiska Anna Moskwa stwierdziła, że ceny maksymalne zastąpi dodatek węglowy.
Dlaczego? Redakcja INNPoland.pl postanowiła zapytać o to MKiŚ. W odpowiedzi Wydział Komunikacji Medialnej resortu wskazuje, że możliwość zakupu węgla w cenie maksymalnej jest "ograniczona ze względu na mniejsze niż spodziewane zainteresowanie dystrybutorów detalicznych udziałem w systemie".
Na dodatku węglowym suchej nitki nie zostawiają też eksperci. - Jest to rozwiązanie bardzo arbitralne — żeby nie użyć określenia "krzywdzące" z punktu widzenia sprawiedliwości społecznej — przyznaje w rozmowie z portalem INNPoland.pl dr hab. Waldemar Karpa, ekonomista z Akademii Leona Koźmińskiego. - Z jakiej racji osoby, czy też gospodarstwa domowe, które nie poczyniły żadnych kroków w kierunku wymiany starych pieców (pomimo wielu zachęt, także pieniężnych), nagle w imię dziwnej logiki mogą liczyć na wsparcie, a ci, którzy ogrzewają domy np. gazem — a więc w ekologiczny sposób — nie mogą liczyć na rządową dopłatę? - zastanawia się ekspert.
Podobnie sprawę widzi Jakub Wiech z Energetyka24.pl, który punktuje brak kryterium dochodowego. - Pieniądze przysługują wszystkim gospodarstwom domowym, które ogrzewane są węglem, obojętnie od ich potrzeb w tym zakresie. Co więcej, środki mogą być wydane na cokolwiek. Jest to najlepsza droga do przepalenia olbrzymich ilości gotówki — ocenia. Koszt programu może wynieść nawet do 11,5 mld zł, a Wiech wskazuje, że za taką cenę można kupić "pół reaktora jądrowego". - W obecnym kształcie wygląda to bardziej na umywanie rąk niż sposób wyjścia z podbramkowej sytuacji — twierdzi.