Już jutro Główny Urząd Statystyczny poda wstępne wyniki inflacji za sierpień. Prognozy analityków coraz mocniej się rozjeżdżają: jedni przewidują lekki spadek inflacji, zdaniem innych wskaźnik znowu wzrośnie.
Tak naprawdę inflacja w sierpniu nie ma wielkiego znaczenia. Jeśli wzrośnie, to niewiele, jesteśmy już do tego przyzwyczajeni. Jeśli spadnie, rząd będzie mógł ogłosić sukces. Ale bardzo chwilowy, bo wydarzenia ostatnich dni zapowiadają nadejście naprawdę poważnych problemów.
"Drożejący prąd, gaz, opał, deficyty podstawowych produktów dla przemysłu spożywczego sugerują, że ceny dopiero zaczną rosnąć. I nie można nic z tym zrobić" - pisze Ireneusz Sudak w serwisie Wyborcza.biz. Ostatni tydzień pokazał, że spadek inflacji — choć możliwy — byłby dla niej jedynie chwilową przerwą przed kolejnym atakiem.
Co na to wskazuje? Przede wszystkim rosnące ceny energii, które już zaczynają dosłownie dobijać firmy. I to nie tylko w Polsce. Jak pisaliśmy w INNPoland.pl, firmy odczuwają podwyżki cen gazu i prądu dwa, trzy razy silniej niż gospodarstwa domowe. Dlaczego? Z dwóch powodów.
Taryfy dla firm są właśnie 2-3 razy droższe od tych dla odbiorców indywidualnych. Jak podaje Federacja Przedsiębiorców Polskich, uśredniony wzrost kosztów przekracza 400 proc.
- Już dziś niektórzy przedsiębiorcy zmagają się z kosztami energii wyższymi o ponad 800 proc. niż w ubiegłym roku. Przedsiębiorcy nie są w stanie funkcjonować w takich warunkach, potrzebna jest pilna, systemowa i szeroko zakrojona pomoc — apeluje Federacja.
Co z tym zrobić? "Gdy będzie bardzo drogo, to rządy po prostu ceny zamrożą, wprowadzą rekompensaty dla firm, by utrzymać niskie ceny dla gospodarstw domowych. Czyli podwyżki zostaną rozłożone w czasie i zaszyte w przyszłych podatkach" - pisze Sudak.
Problem w tym, że takie działanie nie zahamuje inflacji. Bo energia i tak drożeje, na dodatek w górę poszły właśnie ceny emisji CO2. To paradoks, bo firmy przecież ograniczają produkcję i zużywają mniej prądu. Na zdrowy rozum certyfikaty powinny tanieć. Wróćmy jednak do energii. Drożejący prąd czy gaz będą napędzać inflację.
"Równolegle rosną koszty utrzymania mieszkań: wody, ale też czynszów. Prawdopodobnie w 2022 r. wiele gospodarstw domowych przez wysoką inflację realnie zbiednieje, bo wzrost wynagrodzeń — tych realnych, niepodbijanych przez górników i wielkie zakłady przemysłowe, będzie dużo mniejszy niż inflacja — ekonomiści mówią o wzroście rzędu ok. 2 proc. Inflacja to ponad 15 proc." - pisze Wyborcza.biz.
Jednocześnie destabilizacji ulega cała gospodarka. Wieścią, że z powodu braku dwutlenku węgla kłopoty ma producent piwa, można się było nie przejąć. Ale jego niedobory uderzają w mnóstwo firm — od rolników, przez producentów żywności, po transport. Jeden, wydawałoby się, że drobny — element powoduje lawinę rzucającą na kolana pół państwa.
"Patrząc na główny wskaźnik inflacji, wydaje się, że minęliśmy już tegoroczną górkę. Kolejne odczyty będą plasowały się poniżej lipcowego 15,6 proc. Niemniej wzrost taryf doprowadzi do ponownego skoku inflacji na początku przyszłego roku. Bardzo prawdopodobnym momentem, w którym zobaczymy ten ostateczny szczyt, jest luty 2023 r., który będzie też mocno obarczony efektami niskiej bazy" - mówi w wywiadzie dla PAP kierownik zespołu analiz makroekonomicznych PKO BP Marta Petka-Zagajewska.
Dodaje, że w tym roku w lutym ceny nie rosły szybko, bo rząd wprowadził tzw. tarcze antykryzysowe. Prognozuje jednocześnie, że inflacja w tym lutowym szczycie w 2023 roku wyniesie ok. 17-18 proc. To scenariusz bazowy.
Narodowy Bank Polski w czarnym scenariuszu zakłada wzrost inflacji do 26 proc. za kilka miesięcy. Analitycy banku centralnego spodziewają się górki wzrostu cen i usług na początku 2023 r. Według centralnej projekcji wyniesie on 18,8 proc.
Prezes tej instytucji, Adam Glapiński udaje, że tych prognoz nie zna. Na początku sierpnia w wywiadzie dla zaprzyjaźnionego z PiS tygodnika "Sieci" Glapiński stwierdził, że w 2023 roku wskaźnik CPI (indeks zmiany cen towarów i usług konsumpcyjnych) będzie jednocyfrowy, a w celu inflacyjnym znajdzie się 2024 r.
– Mamy wysoką inflację, która już po wakacjach zacznie się obniżać, by w przyszłym roku zejść do jednocyfrowego wskaźnika, a w 2024 r. znaleźć się w naszym celu inflacyjnym – powiedział szef NBP. – Tymczasem kraj się rozwija, PKB rośnie. Inflacja, jeśli nie zajdą inne okoliczności, będzie maleć – dodał. Jego słowa powszechnie uznano za oderwane od rzeczywistości.
Co gorsza, wskaźniki gospodarcze pokazują, że zmierzamy prosto w objęcia stagflacji. Inflacja rośnie, zamiast spadać. Gdyby wierzyć zapewnieniom Adama Glapińskiego z czerwca 2021 roku (to nie pomyłka – to było rok temu), inflację mielibyśmy już za sobą. A ona ciągle rośnie. Nie zaczęła wzrastać po ataku Putina na Ukrainę, ona idzie w górę od marca 2021. Wtedy podskoczyła z 2,4 do 3,2 proc. I do teraz rośnie, po drodze potknęła się tylko dwa razy.
Potem Glapiński twierdził, że szczyt inflacji będzie w wakacje, następnie przesunął go na 3. kwartał tego roku, a jego analitycy mówią, że równie dobrze może być to 1. kwartał 2023 roku. Wniosek jest jeden: nikt nic nie wie, a inflacja rośnie.
Jednocześnie spada wzrost Produktu Krajowego Brutto, czyli wzrost wartości tego, co wspólnie wypracowaliśmy. Cała obecna gospodarka opiera się na wzroście produktywności. Jeśli ten wskaźnik nie rośnie, mamy problem. Tymczasem ekonomiści są zgodni w ocenach, że polski przemysł będzie nadal słabł. Przyczyni się do tego splot okoliczności, m.in. globalne spowolnienie gospodarcze, osłabienie krajowego popytu konsumpcyjnego i inwestycyjnego oraz koniec cyklu kumulacji zapasów przez firmy.
Jutrzejszy odczyt inflacji nie będzie miał więc większego znaczenia. Ważne jest to, że za kilka miesięcy zaatakuje ona o wiele mocniej, niż dotychczas. Jeśli nie będziemy słuchać prezesa NBP, możemy się na nią jakoś przygotować, już dziś zaczynając żyć oszczędniej. Innego wyjścia nie ma.
Czytaj także: https://innpoland.pl/182944,inflacja-bedzie-z-nami-jeszcze-wiele-miesiecy