Z badań i sondaży wyszło, że ponad połowa Polaków wcale nie chce czterodniowego tygodnia pracy. Dla jednych to może być zaskoczenie, ale większość osób wie, że w ten sposób nie da się zarabiać więcej. I że podobne pomysły są fajne, ale sprawdzą się tylko w niektórych firmach.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Okazuje się, że Polacy nie są gotowi na wprowadzenie czterodniowego tygodnia pracy. Tak orzekli w sondażu Pollster dla "SE". 54 proc. ankietowanych jest przeciw, a 46 proc. z nas jest za taką zmianą – podaje gazeta. Szok! Polacy nie chcą krócej pracować. I wiecie co? Wcale się nie dziwię.
Ba, to dla nas dobrze. Czterodniowy tydzień pracy (czy 7-godzinny dzień pracy, bo i taki pomysł się pojawił) jest dla nas – jako narodu – fajną mrzonką, do której gdzieś tam w przyszłości możemy się przymierzyć. Teraz to po prostu nierealne. Dlaczego?
Według danych OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) Polacy pracują przeciętnie 1830 godzin w roku – to szósty najwyższy wynik wśród wszystkich państw OECD i drugi najwyższy wśród państw europejskich. To może dobrze byłoby pracować trochę mniej? Z jednej strony tak.
Ale z pracą 4 dni w tygodniu jest podobnie jak z pracą zdalną. Kiedy pandemia weszła do nas na ostro, w mediach zaroiło się od różnych teorii na jej temat. Postulatów, żeby więcej ludzi wysyłać na zdalną. Z przykrością zauważyłem, że nasza branża jest nieco oderwana od rzeczywistości. Bo dziennikarz może pracować zdalnie, podobnie jak programista, znaczna część pracowników biurowych czy część urzędników. Ale hutnik, piekarz, maszynista, kierowca czy sprzedawca po prostu muszą być w miejscu pracy.
W szczytowym momencie pandemii na zdalnej było ok. 20 proc. wszystkich pracujących Polaków. Można założyć, że to było absolutne maksimum, bo wtedy w domu zostawał ten, kto tylko mógł. To znaczy, że 80 proc. polskich pracowników po prostu musi pracować "na zakładzie".
Podobnie jest z krótszym tygodniem pracy. Powiedzmy sobie szczerze: wielu "korpoludków" mogłoby pracować o kilka godzin w tygodniu mniej i nikt nie zauważyłby różnicy. Ale świat się nie zaczyna ani nie kończy na korporacjach i biurach.
Wyobraźmy sobie jakąś firmę, która musi działać w określonych godzinach. Na przykład supermarket, zatrudniający 100 osób. Zmniejszenie czasu pracy o 12,5 proc. (8 na 7 godzin dziennie) wymusza zatrudnienie 12,5 proc. więcej ludzi. Czyli zamiast 100 pracowników, trzeba mieć 113. Te osoby nie przełożą się na 12,5 proc. wyższe przychody czy zyski. Staną się kosztem, więc zarobki w firmie raczej w górę nie pójdą.
A jeśli skrócimy czas pracy nie z 8 do 7 godzin, ale z 5 do 4 dni? Wtedy z 40 godzin tygodniowo robią się 32 godziny. To zmiana o 20 procent. Nasz przykładowy supermarket potrzebuje już nie 100, ale 120 osób do pracy. W mikrofirmach wskaźnik procentowy może być jeszcze większy. I może się skończyć nie większym komfortem pracowników, ale zamknięciem firmy.
Czemu pracownicy nie chcą pracować krócej?
Bagiński, gadasz tylko o pracodawcach, wyzyskiwaczach, pomyśl o pracownikach – zakrzyknie pewnie niejedna osoba czytelnicza. Dobra, liczymy. Po pierwsze: im krótsze godziny pracy, tym więcej pracowników potrzeba, więc o podwyżkach będzie można zapomnieć. Część pracodawców da sobie z tym radę, lepiej układając grafiki czy stawiając na automatyzację. Ale nie większość.
Widziałem ostatnio badania firmy LiveCareer.pl, z których wynika, że dwie trzecie Polek i Polaków wyrabia nadgodziny, żeby zarobić więcej, bo podstawowa pensja nie starcza im na życie na satysfakcjonującym poziomie. Niestety, jedna trzecia ludzi pracujących w nadgodzinach nie dostaje za to pieniędzy. Wydaje się, że przymykają oko na złe zarządzanie, ale wolą mieć tę właśnie pracę, a nie szukać innej.
W ostatnim czasie co piąty Polak zdecydował się na pracę dorywczą, 13 proc. dorabia dzięki nadgodzinom, a 10 proc. poprosiło o podwyżkę – wynika z 49. edycji Monitora Rynku Pracy Instytutu Badawczego Randstad. Zdaniem ekspertów badanie pokazuje, że inflacja staje się wyzwaniem realnie dotykającym istotny odsetek Polaków. Nie potrzebujemy mniej pracy. Potrzebujemy więcej pieniędzy.
Widać, że mamy po prostu inne problemy na głowie, niż skracanie sobie tygodnia pracy. Zauważmy, że na poważnie zaczynają o tym dopiero dyskutować niektóre bogate kraje, zaś eksperymenty przeprowadzane są na ogół w korporacjach. Dotyczą więc niewielkiego odsetka pracowników. Są i polskie firmy, które skracają czas pracy swoim pracownikom, ale to też wyjątki, a nie norma. To się da zrobić tylko w niektórych branżach, aby zachować zasadę 100-80-100, czyli 100 procent wynagrodzenia za 80 procent tygodnia pracy i 100 procent tego samego wyniku biznesowego firmy, co wcześniej.
Zdaję sobie sprawę z tego, że kiedyś tak samo mówiono o pięciodniowym tygodniu pracy. Zaczęto go wprowadzać w Polsce dopiero w latach 70., stopniowo dodając kolejne wolne soboty. Na początku jedną, potem dwie, trzy. Sam pamiętam czasy, że jedna sobota w miesiącu była "robocza". W pełni pięciodniowy tydzień pracy mamy dopiero od niedawna.
I może podczas wdrażania pomysłu na skracanie tygodnia pracy, warto byłoby iść tą właśnie, sprawdzoną ścieżką? Czyli nie rzucać się na niższe pensum tygodniowe, ale dodać na początek jeden wolny piątek w miesiącu? Obawiam się, że na więcej na razie nas po prostu nie stać.
Takie pomysły mogą mieć Brytyjczycy czy Niemcy, których, zdaniem prezesa Kaczyńskiego, gonimy. W roku 2000 Niemcy mieli 22800 euro na głowę (PKB na głowę mieszkańca, z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej), Polacy - 8900 euro. Było to więc ok. 39 proc. tego, co mieli nasi zachodni sąsiedzi.
W roku 2021 Niemcy mieli 38600 euro na głowę, Polacy – 25000. Było to więc niespełna 65 proc. "niemieckiego bogactwa". Przez 21 lat nadgoniliśmy 26 procent. Jeśli uśrednimy ten wynik (1,23 proc. rocznie), wyjdzie nam, że dogonimy Niemców za 28 i pół roku. Oby wcześniej, bo bez tego o trzech dniach weekendu na razie możemy sobie pomarzyć.