Rządowy ośrodek badania opinii publicznej (aż dziw, że nie ma jeszcze w nazwie przedrostka "Narodowy") pokazał wyniki badań, które są dla władz dosłownie miażdżące. 32 proc. kobiet w wieku 18–45 lat planuje potomstwo w bliższej lub dalszej perspektywie, 68 proc. nie ma takich planów – podał CBOS. Wyobrażam sobie, jak po publikacji rozdzwoniły się w CBOS-ie telefony, zagrzały skrzynki mailowe i narosła fala oburzenia ze strony miłościwie nam panujących.
No, bo jak to – przecież rząd tak dba o polskie rodziny, dali 500+ i w ogóle. Prawda jest taka, że na 500+ się zaczęło i skończyło. Już dawno mówiłem, że ten program (jak i wiele innych) jest de facto umyciem rąk przez władzę. Macie pięć stówek i sobie radźcie. Nie neguję faktu, że są rodziny, którym 500+ pomogło. I dobrze, że pomogło. Ale równie mocno zaszkodziło, bo władza ma wymówkę, by nic więcej w tej materii nie robić.
Głośno roześmiałem się, gdy przeczytałem, iż minister Marlena Maląg winą za "katastrofę demograficzną" obwinia... rząd PO-PSL. Bo "kobiety z wyżu lat 70. i 80. nie otrzymały wsparcia, kiedy były w wieku, w którym mogły zostać matkami". Przekonuje, że rząd PiS wprowadził wiele programów, które mają działać prodemograficznie. Cóż, chyba żaden z rzekomych programów nie zadziałał. Rzekomych, bo ja żadnego wymienić nie umiem.
Tak, jestem facetem, mam żonę i dziecko. Mogę się przedstawiać jako Polak i ojciec (jak to dumnie brzmi, prawda?). I wcale się nie dziwię, że ludzie nie myślą o dzieciach, bo wielu po prostu na to nie stać. I celowo nie wspominam już o kwestiach opieki prenatalnej, którą PiS zabił. O kwestiach legalnej aborcji, którą PiS wyrzuca do podziemia. To sprawia, że żadna kobieta nie może czuć się bezpiecznie ze swoją ciążą. A to ona ryzykuje najbardziej, dosłownie swoim życiem i zdrowiem.
Nie wspominam o tym, że dziecko, które pójdzie teraz do szkoły, trafi pod skrzydła kompletnie zwichrowanego duetu tworzonego przez ministra Czarnka i panią kurator Nowak. Piszę o pieniądzach. Bo każdy, kto w ogóle pomyśli o dziecku, zaczyna się zastanawiać czy zapewni mu godną opiekę.
I Polkom oraz ich mężom, partnerom czy też partnerkom, wychodzi na to, że będzie ciężko. Coś o tym wiem i chętnie się wiedzą podzielę. Otóż jak już Polka zajdzie w ciążę, to często musi iść na zwolnienie. A jeśli może pracować, to pracuje mniej wydajnie, częściej bierze zwolnienia, chodzi do lekarza. Na coś takiego mogą sobie pozwolić tylko kobiety pracujące w stabilnych firmach, których szefostwo nie będzie im robiło problemów.
Bo to bzdura, że państwo przejmuje na siebie opiekę nad Polką spodziewającą się dziecka. Albo już mającą potomstwo. Wymaga to wsparcia wielu osób i instytucji, z których akurat najmniej robi państwo. A nawet przeszkadza, bo obecnie najwięcej do powiedzenia w kwestii poczęcia, urodzenia i wychowania mają jacyś dewianci.
Żyjemy w kraju, gdzie – jak to ktoś ładnie powiedział – klasę średnią od bezdomności dzielą średnio dwie raty kredytu. A te poszły w górę tak, że zżerają wielu ludziom większość budżetu. Inflacja pozbawia nas 20 procent oszczędności co roku i obcina nam kolejne stuzłotówki z pensji. Kiedy mamy w portfelu coraz mniej pieniędzy, nawet najbardziej prorodzinnie nastawione osobniki rodzaju ludzkiego zaczynają mieć wątpliwości, czy to dobry moment na sprowadzanie na świat młodych przedstawicieli swojego gatunku.
A koszty wychowania dziecka rosną. Państwo jest zadowolone, że gwarantuje dzieciom na przykład szczepienia. Tak, ale kiepskiej jakości i niewiele. Jeśli chcesz, żeby twoje dziecko było dobrze zaszczepione (np. preparatami skojarzonymi, czyli kilkoma szczepionkami w jednej dawce), musisz płacić. My na szczepienia wydaliśmy mniej więcej średnią krajową pensję i to się opłaciło. Państwu też, bo chore dziecko to absencja rodziców w pracy, mniej podatków i więcej wydatków na zasiłki.
À propos choroby dziecka: niedofinansowana służba zdrowia coraz słabiej sobie radzi z leczeniem dzieci. W przychodniach rosną kolejki, lekarze nie wyrabiają. A jak już wyjdziesz z gabinetu z diagnozą, musisz udać się z receptą do apteki. Powiem szczerze – kilka razy po zobaczeniu kwoty na ekraniku kasy fiskalnej byłem bliski powiedzenia "ILE?!".
Rząd chwali się też tym, że w Polsce powstaje coraz więcej przedszkoli. Fajnie, ale przedszkola budują samorządy i często brakuje im na to pieniędzy. Podobnie jest ze żłobkami. Więc jeśli nie mieszkasz blisko żłobka i przedszkola publicznego, szykuj się na wydatki. W dużym mieście wyskoczysz z 1500-2000 złotych miesięcznie. A to już w wielu przypadkach pół pensji rodzica albo więcej.
Sytuację w wielu rodzinach ratują babcie. Pamiętam, jak w jednej z ulicznych sond dla jakiejś telewizji zapytano panią o adopcję dzieci przez pary jednopłciowe. Wypaliła, że w naszym kraju wiele dzieci i tak wychowują pary jednopłciowe – mama i babcia. Jak babci nie ma albo jest daleko, trzeba płacić za opiekę.
Nie tylko za opiekę. Sama wyprawka dla dziecka kosztuje 2-3 tysiące złotych. Becikowe, czyli 1000 złotych, przysługuje tylko osobom z rodzin o dochodzie nie wyższym niż 1992 złote na osobę. Dziecku trzeba kupić wózek, kupować pieluchy. Szczerze mówiąc, nigdy nie odważyłem się policzyć kosztów, jakie wygenerowało nasze dziecko. I generuje nadal.
Zrobił to jeden z moich znajomych, który wręczył swojej nastoletniej córce rachunek na 350 tysięcy złotych. Zrobił to dla żartu, oboje się uśmiali, ale kwota była prawdziwa. Od lat prowadzi rejestr wydatków i mógł to stosunkowo łatwo podliczyć.
Więc nie dziwię się wielu młodszym przyjaciołom i znajomym, którzy może i są gotowi mentalnie na dziecko, ale wstrzymują się z decyzją. Są o wiele bardziej odpowiedzialni, niż klasa rządząca, która dzieci już narodzone ma po prostu w nosie. Albo pozwala się zajmować ich tematyką osobom, które powinny mieć dożywotni zakaz zbliżania się do dzieci.
Czytaj także: https://innpoland.pl/189280,glapinski-o-warszawskim-luksusie-mierzy-swoja-miara-okiem-baginskiego