– Zawsze musimy zadawać sobie pytanie: czy być zadłużonym i wolnym, czy niezadłużonym i okupowanym? Rząd przedwojenny dbał o wartość złotówki i można było wydać na zbrojenia tylko tyle, by nie naruszać stabilności złotówki, tylko jakie znaczenie miała silna złotówka w 1939 roku? Czy nie lepiej byłoby, by ta złotówka osłabła, ale mielibyśmy silną armię? – pytał podczas forum Klubów Gazety Polskiej w Białymstoku wicepremier Jacek Sasin.
– My nie będziemy szli tą drogą. Nawet gdybyśmy mieli się zadłużać, będziemy to robić, by mieć silną armię – sam odpowiedział na swoje pytanie.
To reakcja Sasina na ujawnienie faktu, że Polska właśnie zadłużyła się w Korei na 76 miliardów złotych. Co ciekawe, tę informację podała koreańska telewizja, co z kolei wyłapał portal Milmag.pl. Polscy ministrowie wcześniej nie zająknęli się o tym ani słowem, nie wiedział o tym również parlament, który teoretycznie sprawuje nadzór nad finansami.
Przy okazji wyszło na jaw, że nie są to jedyne zakupy uzbrojenia na kredyt. W tym samym czasie Polska kupuje czołgi, samoloty i śmigłowce w USA. Wartość amerykańskiego zamówienia znacznie przewyższa to z Korei. Ale to i tak jedynie część kosztów, jakie poniesiemy na armię.
Wyborcza.pl dodaje, że dochodzą jeszcze koszty wyposażenia sił zbrojnych, w których stany osobowe mają być podniesione według zamierzeń szefa MON do 250 tys. sił regularnych i 50 tys. Wojsk Obrony Terytorialnej. Eksperci zwracają też uwagę, że zakup danego sprzętu to jedynie jedna trzecia kosztów, kolejne pieniądze idą na obsługę, eksploatację i infrastrukturę.
Jeśli więc na sprzęt wojskowy wydamy ok. 200 miliardów złotych, to kolejne 400 miliardów musimy wydać, by poprawnie działał. No i rozbudować armię; koszty tego działania trudno policzyć.
Warto też zauważyć, że Jacek Sasin nieco rozjeżdża się z rzeczywistością, kiedy mówi o tym, że w przedwojennej Polsce żałowano pieniędzy na armię. Wręcz przeciwnie, budżet armii był ogromny i wręcz zagrażał stabilności budżetowi państwa, ale pieniądze były wydawane w sposób nieracjonalny.
Był to zresztą niejedyny oderwany od rzeczywistości popis Jacka Sasina. Mówił też o sytuacji elektrowni Turów. Jak pisze Wyborcza.pl, Sasin straszył, że "gdybyśmy ją zamknęli, czego chciał najpierw TSUE, a teraz Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie, tobyśmy nie mieli czym tej energii zastąpić, mielibyśmy powrót do komunizmu". Dodał, że decyzje te są "atakiem na suwerenność Polski".
Tu warto nadmienić, że problem z Turowem wziął się z tego, że kilka lat temu polski rząd kompletnie zignorował skargi Czechów, a potem wydał prawdopodobnie nielegalne (to określi sąd) pozwolenie na działalność kopalni. Chociaż zarówno rząd, jak i właściciel kopalni mogli zadbać o porządek w papierach.
Przypomnijmy: sąd wstrzymał wykonanie decyzji środowiskowej dla kopalni węgla brunatnego w Turowie. A to na jej podstawie ministerstwo środowiska przedłużyło działanie aż do 2044 roku. Premier Morawiecki już zapowiedział, że "wyrok jest bezprawny" i on "nie da zamknąć tej kopalni". Przy okazji nie zapomniał zrzucić części winy za błędy swojego rządu na PO i Donalda Tuska.
Wyborcza.pl pisze, że Sasin wywodził, iż "kwestia Turowa jest sprawą do szerszych rozważań, w czyim interesie jest atakowanie polskiego rządu". Wspomniał o sędzi WSA, który wydał postanowienie o wstrzymaniu wydobycia węgla z kopalni Turów.
– Ten sędzia – działacz Iustitii – myślał, że jak wyda ten wyrok, to dokopie polskiemu rządowi, że to będzie jego wkład w walkę o obalenie demokratycznego rządu w Polsce, czego chce jego środowisko. Ta decyzja mówi wiele o kondycji sądów – perorował Sasin.