Czy po wygranych przez PiS wyborach na zakupy będziemy chodzić nie do portugalskiej Biedronki, czy niemieckiego Lidla, ale do upstrzonych polskimi flagami sklepów "U Jarka"? Jeśli tak, to raczej nie kupimy tam bananów, cytryn i ośmiorniczek, jako produktów niepolskich. Może i będzie przaśnie, ale za to narodowo. No i nad wszystkim pewnie będzie czuwał Daniel Obajtek, bo jako jedyny z ekipy PiS ma doświadczenie w handlu.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Myśleliście, że PiS zarzucił jeden ze swoich najdziwniejszych pomysłów? Nie, partia Kaczyńskiego na serio chce stworzyć państwową sieć sklepów spożywczych. Na razie PiS-owi szło ciężko, ale się nie zniechęca.
Politycy tej partii chętnie realizują nawet najbardziej pokręcone gospodarczo pomysły prezesa. Czy – jeśli PiS wygra wybory – będziemy kupować żywność w narodowej, państwowej sieci?
PiS naprawdę zawarł w swoim programie wyborczym pomysł zbudowania polskiej sieci sklepów. Zapisano to w punkcie dotyczącym "repolonizacji w rolnictwie". W pierwszych piszą o przemyśle przetwórczym, dalej program PiS brzmi tak: "Wzmocnimy kapitałowo Krajową Grupę Spożywczą. Rozbudujemy jej potencjał przetwórczy i uruchomimy sieć sprzedaży detalicznej artykułów spożywczych. Stworzymy lokalne rynki hurtowe i punkty sprzedaży bezpośredniej".
Co to w praktyce oznacza?
PiS zapowiadał budowę sieci sklepów spożywczych już w 2020 roku. Ówczesny wiceminister aktywów państwowych Artur Soboń (to prawdziwy człowiek renesansu, teraz jest wiceministrem finansów) nie wykluczał, że Polski Holding Spożywczy (ostatecznie nazywa się to Krajowa Grupa Spożywcza) będzie się zajmował nie tylko produkcją żywności, ale również jej sprzedażą. Dodał, że MAP nie zbuduje organicznie takiej sieci sklepów.
– Trzeba byłoby zastanowić się nad tym, co jest na rynku – stwierdził. A więc chciał kupić jakąś już działającą sieć sklepów. W zeszłym roku mówiło się zresztą o tym, że rząd ostrzył sobie zęby na Żabkę. "Fundusz CVC nie wyklucza wyjścia z inwestycji przez giełdę" – pisał "Puls Biznesu". Nie oznaczało to chęci sprzedaży Żabki państwu, ale temat spodobał się samemu prezesowi PiS.
– Chętnie nabędziemy jakąś sieć spożywczą, jeśli byłaby na sprzedaż – mówił. Dodał, że chciałby, aby Krajowa Grupa Spożywcza została wyposażona w dodatkowe narzędzia, by móc to zrobić. Na razie nic z tego nie wyszło. Po radosnej zapowiedzi Kaczyńskiego, emocje studził... Soboń.
Na razie mamy więc pełny chaos informacyjny. Złośliwi twierdzą, że sklepy musiałyby się nazywać "U Jarka". Nikt nic nie wie, mnożą się teorie i pomysły. Ale gdyby jednak miało do czegoś dojść, to jak, za ile i kto by na tym zyskał?
Zbudować czy kupić?
Podstawowym pytaniem jest to, czy narodowa sieć sklepów miałaby być budowana od podstaw, czy opierać się na sklepach wykupionych od jakiejś sieci?
– Te sieci rodziły się latami i latami dochodziły do swojej obecnej pozycji i rozmiarów. Pomysł budowy państwowej sieci zrodził się parę lat temu, ten temat się miele i powraca. Była też mowa o kupnie sieci, ale nie chciałbym na ten temat dywagować, bo nie wiem jakimi ścieżkami chodzą koncepcje autorów tego pomysłu – mówi w rozmowie z INNPoland.pl Maciej Ptaszyński, prezes Polskiej Izby Handlu.
Zachęcamy do subskrybowania kanału INN:Poland na YouTube. Od teraz Twoje ulubione programy "Rozmowa tygodnia" i "Po ludzku o ekonomii" możesz oglądać TUTAJ.
Biedronka jest na rynku od lat 15, Dino zaś od 13. I to są dwie największe w Polsce sieci. Gdyby ktoś chciał im dorównać, musiałby poświęcić wiele lat i mnóstwo pieniędzy.
A co gdyby rząd kupił Żabkę?
Pomyślmy o tym czysto teoretycznie, zakładając, że CVC chciałby Żabkę sprzedać a rząd kupić. Przy tym musimy zauważyć, że Żabka nie wpisuje się w forsowaną przez rząd strategię wspierania sprzedaży żywności. Żabka nie jest po prostu sklepem typowo spożywczym, stawia na alkohol, używki, przekąski i przetworzone jedzenie, gotowe dania, napoje etc.
W 2022 roku Żabka miała wskaźnik EBITDA (zysk operacyjny przed potrąceniem m.in. odsetek od zaciągniętych zobowiązań oprocentowanych i podatków) na poziomie 2,3 miliarda złotych. A to oznacza, że jej rynkowa wartość wynosi prawdopodobnie ponad 23 miliardy złotych. I właśnie tyle trzeba byłoby za nią zapłacić.
Gdyby Tomasz Biernacki – właściciel Dino chciał sprzedać swoją sieć a rząd chciałby je kupić, cena byłaby o wiele wyższa. W czerwcu 2022 giełdowa wycena Dino przekroczyła 10 miliardów dolarów, czyli... 43 miliardy złotych. Właściciel Biedronki, czyli Jeronimo Martins prowadzi interesy również w Portugalii i Kolumbii, jego wartość to ponad 16 miliardów dolarów (prawie 70 miliardów złotych).
Czy rząd jest gotowy na taki wydatek? Na pierwszą elektrownię atomową wydamy jakieś 90–100 miliardów złotych. CPK ma kosztować ok. 40 miliardów złotych, ale koszty mają ponosić podobno podmioty prywatne.
O ewentualnej "sieci do kupienia" Maciej Ptaszyński woli nie dywagować.
– Ja w ogóle nie wiem, czy w gospodarce rynkowej jest miejsce na państwową sieć spożywczą. Owszem, są kraje, w których takie sieci funkcjonują, ale nie chcielibyśmy mieszkać w żadnym z nich – mówi.
Takie państwa to choćby... Białoruś. Innym przypadkiem są państwowe monopole na sprzedaż alkoholu w państwach skandynawskich (Szwecji, Norwegii i Finlandii). Tam akurat chodzi o przeciwdziałanie alkoholizmowi, który pustoszył kraje i wręcz zagrażał ich bytowi.
Komu by to miało służyć?
Cóż, nie możemy zapominać o tym, że narodowa sieć handlowa musiałaby być rentowna. Przecież państwo nie może do niej dokładać. Ale już dziś Polacy olbrzymią uwagę zwracają na ceny. Biedronka, Lidl, Netto, Kaufland co rusz próbują udowodnić, że są tańsze od konkurencji. Nie inaczej robią sieci supermarketów i hipermarketów: Auchan, Carrefour itp. Czy klienci widzieliby więc różnicę w cenie?
– Czy można jeszcze bardziej obniżyć ceny w sklepach? Może trochę się da, ale nie za bardzo wyobrażam sobie na czym taka sieć mogłaby ciąć koszty. Może na reklamie? Bo przecież nie na podatkach. A jeśli w założeniu ma jeszcze chronić rolników – czyli płacić im więcej, niż inni – to ten pomysł nie może się spiąć biznesowo. Słowem: trudno, żeby było taniej dla klienta – mówi w rozmowie z INNPoland.pl Bartosz Słupski, ekspert ds. handlu.
Masz propozycję tematu? Chcesz opowiedzieć ciekawą historię? Odezwij się do nas na kontakt@innpoland.pl
Załóżmy, że polscy klienci zwracają uwagę na pochodzenie produktów, co potwierdzają zresztą badania. Jak się okazuje, trudno byłoby stworzyć bardziej polski sklep, niż... Biedronka.
Ponad 93 proc. produktów spożywczych oferowanych przez sieć Biedronkapochodzi od polskich dostawców. Podobnie jest w Lidlu. Już w 2019 roku sieć chwaliła się tym, że 70 proc. żywności na jej półkach pochodzi z Polski. Co więcej: Lidl jest sporym eksporterem.
Tylko w 2022 roku prawie 300 polskich dostawców wyeksportowało swoje produkty w ramach marek własnych Lidl na 28 zagranicznych rynków, na których obecna jest ta sieć. Wartość tego eksportu wyniosła blisko 5,4 mld zł.
Natomiast w ciągu pięciu lat (2018–2022) eksport polskich produktów za pośrednictwem międzynarodowej sieci Lidl osiągnął wartość ponad 18 mld zł. Wartość dotycząca eksportu od lat stale rośnie.
Wygląda więc na to, że wskaźnik "polskości" produktów na półkach supermarketów i dyskontów można byłoby zwiększyć jedynie wtedy, gdyby polscy rolnicy zajęli się uprawą cytryn, bananów i hodowlą krewetek.
To może zarobi ktoś inny? Może rolnik?
– Nie przypuszczam, żeby to właśnie sklepy czy sieci handlowe były odpowiedzialne za domniemane problemy polskich rolników. Mam wręcz wrażenie, że ci, którzy sprzedają bezpośrednio do sieci handlowych są na całkiem niezłej pozycji. Ale nie chcę się tu wypowiadać o problemach rolników. W sumie najlepiej byłoby, żeby rolnicy zajęli się produkcją żywności, a handlowcy jej sprzedażą. Nie ma sobie co wchodzić w kompetencje – mówi Słupski.
Wiele z tych sieci nie korzysta z hurtowni, skupując dary roli bezpośrednio z dużych gospodarstw rolnych. Wiele z nich ma tzw. marki własne, czyli różne produkty wytwarzane wyłącznie dla danej sieci.
Często są to wyroby renomowanych producentów, którzy część swojej produkcji przeznaczają na "marki własne". W ten sposób mają zapewnioną produkcję i sprzedaż. Zarabiają na tym mniej, niż na własnych wyrobach, ale i tak im się to opłaca.
O jakich zyskach mówimy?
Rzućmy okiem na najpotężniejszych graczy na rynku, bo przecież do nich ma równać polska "narodowa" sieć sklepów.
Biedronka to bezapelacyjnie największa sieć handlowa w Polsce, potraktujmy ją jako wzorzec sieci idealnej. To największy prywatny pracodawca w kraju, zatrudnia ok. 80 tysięcy osób. Dla porównania: w całym sektorze górniczym w Polsce pracuje niespełna 76 tysięcy ludzi.
Biedronka ma ok. 3500 sklepów w całej Polsce i zarabia miliony. I nie dzięki temu, że ma wysoką marżę. Bo nie ma. Marża zysku ze sprzedaży (czyli stosunek zysku ze sprzedaży do przychodów ze sprzedaży) w pierwszym kwartale 2023 roku wynosił 4,24 proc. Z kolei marża zysku netto (czyli stosunek zysku netto do przychodów netto ze sprzedaży) wyniósł 2,41 proc. Czyli z każdych wydanych w Biedronce 100 złotych, udało się jej wyciągnąć 2,41 zł zysku.
Handel w tej skali nie opiera się na wysokich marżach, ale na dużym obrocie. W Q1 2023 EBITDA (zysk operacyjny przed potrąceniem m.in. odsetek od zaciągniętych zobowiązań oprocentowanych i podatków) wyniosła 390 mln euro (22,7 proc. więcej niż przed rokiem). Według obecnego kursu to 1,8 miliarda złotych. Sporo, prawda?
W tym samym czasie Grupa Orlen "przychody na poziomie ponad 110 mld zł, z których tylko 8 procent stanowi zysk netto w wysokości 9,2 mld zł".
Zauważmy, że Biedronka płaci też sporo podatków. Tylko w zeszłym roku wpłaciła do budżetu ok. 4,5 miliarda złotych. Jest jasne, że sieć o mniejszej skali działalności będzie odpowiednio mniej dochodowa.
A może ewentualną nową polską sieć powinniśmy porównywać do Dino? Dino przecież goni Biedronkę. Sklepów ma ok. 1000 mniej, ale za to bardziej dochodowe. Są położone na ogół poza miastami, gdzie zarówno grunty, jak i koszty działalności są niższe.
W pierwszym kwartale tego roku marża EBITDA (bez opodatkowania) wynosiła w tych sklepach 8,26 proc., podczas gdy w Biedronce 8,05 proc. Ze sprzedaży produktów za 100 złotych Dino wyciskało 8,26 zł zysku. Oczywiście musiało jeszcze od tego odprowadzić podatki oraz uregulować raty kredytów.
Państwowe konkurowałoby z małym przedsiębiorcami
Maciej Ptaszyński zwraca uwagę na jeszcze jeden niezwykle istotny element.
– Pomijając giganty, to większość sieci handlu detalicznego opiera się na mikro i małych przedsiębiorcach. Ja nie wiem czy tworzenie państwowego konkurenta dla prywatnej inicjatywy jest rzeczą właściwą. Może raczej jest na to miejsce w energetyce, transporcie czy zbrojeniówce – mówi nam prezes PIH.
Faktycznie: największe sieci mają własne sklepy. Mowa o supermarketach i dyskontach. Ale Żabki oraz mnóstwo innych konceptów handlowych opierają się na franczyzie. Mają wspólną markę, ale sklepy są własnością małych przedsiębiorców. Mówimy o tysiącach mikro i małych firm.
Sprawdźmy to na przykładzie Żabki. Sieć niedługo otworzy swój dziesięciotysięczny sklep. Ale nie własny: to placówki prowadzone przez ok. 9000 przedsiębiorców. Tak samo działają sieci abc, Livio, Lewiatan, odido, Groszek, Delikatesy Centrum, Carrefour Express i wiele innych. W sumie mówimy o przynajmniej kilkudziesięciu tysiącach małych firm.
– Ja nie do końca rozumiem ideę tworzenia państwowych sklepów. Jestem zwolennikiem sytuacji, w której państwo w jak najmniejszym stopniu jest graczem rynkowym. I nie jestem zwolennikiem tego, by państwo konkurowało na tym polu, zwłaszcza z małymi i średnimi przedsiębiorstwami – mówi nam Maciej Ptaszyński.
Jak skończyły się pomysły unarodowienia handlu?
Cóż, prób w Polsce było kilka, ale na małą skalę. W instytucjonalny handel żywnością zaangażowały się Lasy Państwowe. W 2017 r. ogłosiły plan utworzenia sieci sklepów z dziczyzną oraz przetworami z grzybów i jagód. Po 6 latach i kilku woltach LP mają kilka sklepów, kilka kolejnych prowadzą niezależni przedsiębiorcy. Łącznie jest ich 12.
W handel angażuje się też Orlen, na dwa sposoby. Po pierwsze prowadzi sklepy na stacjach benzynowych. To specyficzna działalność, ale dochodowa. Po drugie: Orlen kupił większość akcji Ruchu. I tu już jest słabo, bo te sklepy radzą sobie kiepsko.
Ruch miał w 2022 r. 799,6 mln zł przychodów i ponad 86 mln zł straty. Przychody były niższe o ponad 92 mln zł w porównaniu z rokiem poprzednim, a strata zwiększyła się o 24,68 mln zł. Nie jest to więc wynik jakichś inwestycji.
– To w ogóle jest pytanie szerszej natury – na ile państwo powinno być graczem rynkowym, który konkuruje z sektorem prywatnym? U nas się przyjęło, że na przykład sektor energetyczny jest państwowy. Nie wydaje się, by państwo powinno rozszerzać działalność jako gracz rynkowy w segmencie B2C (business to client, czyli sprzedaż detaliczna i usługi dla klientów indywidualnych). To nie jest powszechne rozwiązanie w gospodarkach rynkowych – zauważa Ptaszyński.