Nie ma różnicy, czy trafisz na świąteczny jarmark do Warszawy, Poznania czy Gdańska. Wszędzie masz takie same pieczone niby-oscypki, bigos i podejrzanego grzańca. Wszędzie ta sama plastikowa tandeta, pajdy chleba ze smalcem po dwie dychy i identyczne bombki. Drożyzna, nieciekawe zapachy i... tłumy ludzi. Co w tym fajnego?
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Niewiele rzeczy tak bardzo NIE kojarzy mi się z magią Świąt, jak bożonarodzeniowe jarmarki. W sobotę, przy zupełnie innej okazji musiałem przejść kawałkiem Krakowskiego Przedmieścia (w Warszawie, bo ulica o tej nazwie jest w kilku miastach). Niewielkim, ale wyleczyło mnie to z odwiedzania tego miejsca ponownie.
Na początek dostałem po nosie od pana, który smażył kiełbaski. Zapach mnie nieco zaintrygował, może dlatego, że byłem głodny. Ale nie na tyle głodny, by choć przez chwilę rozważać skonsumowanie tejże kiełbaski. Protestowały przeciw temu moje oczy, żołądek i portfel.
Potem owionął mnie kolejny (nie)ciekawy zapach. Okazało się, że na całej długości mojego przymusowego spaceru rozstawione są stoiska z elektrycznymi grillami, na których pieką się serki w typie oscypka. W typie, bo to nie były rzecz jasna oscypki.
Oscypki mogą być robione tylko z mleka owczego, te "pseudooscypki" są z krowiego. Przez to są tańsze i mają łagodniejszy smak. I ja nie zamierzam na nie narzekać. To nie są przecież podróbki, wielu osobom smakują bardziej, niż te prawdziwe.
Ale te, które widziałem i czułem, wsadzone na elektryczny grill, nie pachniały pięknie. No i dymiły jak 18-letni golf z wyciętym katalizatorem. Uwierzcie mi, to nie jest przyjemne doświadczenie.
Kiedy wyszedłem z jednej chmury dymu i zdążałem ku drugiej, zobaczyłem pewną parę nieco na uboczu. Ona mówiła mu: "Przecież to jest obrzydliwe, musiałam to wypluć. Ja pójdę i mu to powiem!". Żeby była jasność: pani trzymała w ręku papierową tackę z nadgryzionym serkiem. Nawet gdybym miał na takowy ochotę, przeszłaby mi momentalnie.
Kawałeczek dalej wbiłem się w obłok alkoholowego oparu. Jakiś pan sprzedawał grzańca. Nie jestem wielkim fanem spożywania alkoholu z winogron, ale mniej więcej umiem odróżnić dobre wino od słabego. Ten grzaniec pachniał mniej więcej tak, jak wino owocowe marki "Fidelio", które dane mi było kiedyś spożywać w latach 90. To taki rodzaj win, które w sklepie monopolowym stoją na najniższej półce i płaci się za nie garścią drobniaków.
Zachęcamy do subskrybowania kanału INN:Poland na YouTube. Od teraz Twoje ulubione programy "Rozmowa tygodnia", "Po ludzku o ekonomii" i "Koszyka Bagińskiego" możesz oglądać TUTAJ.
Dalej jeszcze jeden facet sprzedawał pieczone kasztany. Te akurat pachniały całkiem nieźle. A potem wkroczyłem pomiędzy stragany. Po jarmarku świątecznym spodziewałbym się czegoś ekstra, czegoś wyjątkowego. Co zobaczyłem?
Stosy chińszczyzny, plastiku i tandety. Bombki, które dzień wcześniej widziałem w supermarkecie za dwa razy niższą cenę. Plastikowe zabawki, których nie dałbym dziecku w obawie przed zatruciem chemikaliami. Prawdziwych fajnych rzeczy, rękodzieła, sztuki ludowej było tam tyle, co kot napłakał.
Nie było tam czegoś, co bym pragnął mieć lub kogoś obdarować. Nie było czegoś, co pragnąłbym spożyć. Czegoś, co chciałbym położyć na wigilijnym stole albo pod choinką. Było tłoczno, dymno i nieładnie pachniało.
Wszędzie ta sama tandeta...
Patrzę na zdjęcia jarmarków z innych miast. I wiecie co? Wszędzie jest to samo. Dosłownie. Te same bombki, te same ozdoby, pierogi z tym samym w środku. Pewnie nawet grzaniec smakuje podobnie. Czy naprawdę polskie miasta i regiony nie mają własnych tradycji, smaków?
Wszędzie króluje pajda chleba ze smalcem za dwie dychy, bigos i pierogi. Na serio w całej Polsce je się serki typu oscypek? Nie ma w Polsce innych ryb, niż karp na chrupko? To naprawdę wszystko?
Pamiętam, że rok temu wybraliśmy się całą rodziną na jeden z warszawskich jarmarków. Mniej więcej 40 minut staliśmy w kolejce po jakieś pieczone ciacho, bo zgłodniało nam dziecko. No i się uparło, że ono to chce. W tym tempie zdążylibyśmy dojechać do domu i zjeść coś o wiele lepszego. No ale "magia świąt", wiecie. I za tę "magię" płacimy krocie.
... i ceny z kosmosu
Ja rozumiem, że ceny na takich jarmarkach są nieco wygórowane. Ci ludzie, którzy prowadzą stoiska, muszą sporo zapłacić za miejscówkę. Płacą za prąd, produkty, najemną siłę roboczą. Każdy musi też coś zarobić.
No ale bez przesady. Efekt jest taki, że płacimy dużo kasy za coś, co tych pieniędzy nie jest warte. Za produkty, które pewnie leżą od kilku miesięcy albo i roku w jakimś magazynie. Za jedzenie niskiej często jakości. Ale "świąteczne", "bożonarodzeniowe" i na jarmarku.
To wszystko przypomina mi narzekania pewnej makijażystki, która poczuła się oszukana, bo zrobiła make up jakiejś dziewczynie. I skasowała za "normalny", a pani poszła w tym make upie do ślubu. Więc powinna była zapłacić za ślubny, dwa razy droższy.
– Mam wielu swoich znajomych, którzy idą na jarmark poczuć atmosferę i zabierają kubek termiczny z grzańcem, który potrafią sami zrobić. [...] Ja na przykład też mogę sobie zrobić kanapkę i zjeść na takim jarmarku, nie muszę tego kupować w tej budce – mówił Jaśkowiak w rozmowie z dziennikarzami.
Wtedy stwierdziłem, że nic bardziej poznańskiego w życiu nie usłyszę. Ale teraz przyznaję, że facet ma rację. Można sobie obejrzeć jarmark, co nie jest złym pomysłem. Ale pieniądze lepiej zostawić gdzie indziej.