Kszczot zgarnia złoto za złotem. Niewielu wie, jak kontrowersyjną działalnością zajmuje się poza bieżnią

Adam Sieńko
Adam Kszczot to jeden z najbardziej utytułowanych polskich lekkoatletów. W sobotę, w Berlinie po raz kolejny zdobył tytuł mistrza Europy w biegu na 800 metrów. Niewiele osób słyszało jednak, że Polak w wolnym czasie stara się wejść na rynek mówców motywacyjnych. A to działalność, która wśród psychologów budzi ogromne kontrowersje.
Adam Kszczot w wolnym czasie stara się wejść na rynek mówców motywacyjnych Kuba Atys/Agencja Gazeta
„Profesor”, „Dominator” - polskie media nie ustają w zachwycie nad kolejnym wyczynem Adama Kszczota. Nic dziwnego, Polak należy do ścisłej czołówki 800-metrowców na świecie. W Berlinie po raz trzeci z rzędu zdobył złoto na mistrzostwach Europy – wcześniej ta sztuka udała mu się w 2014 roku w Zurychu i 2016 roku w Amsterdamie. W tak zwanym międzyczasie dorzucił do tego dwa srebra z mistrzostw świata.

Urodzony w Opocznie lekkoatleta ma za sobą długą historię. W rozmowie z PAP-em w 2014 roku opowiadał, że nie byłoby go tu i teraz, gdyby nie pomoc rodziców, przyjaciół i drobnych sponsorów. Na przełomie lat 2007/2008 chciał zrezygnować ze sportu. Myślał o przyszłości, o zapewnieniu bytu sobie i rodzinie. - Sport to jest praca, a lekkoatletyka to nie piłka nożna – opowiadał PAP-owi w 2014 roku. Jego ministerialne stypendium przez długi czas wynosiło 1600 zł brutto.


Wyposażony w sukces, inspirującą biografię i charyzmatyczną osobowość, Kszczot zdecydował się wejść w mowy motywacyjne.

Zaczynam powoli wchodzić na ten rynek i bardzo mi się podoba. To, co mi wydaje się naturalne, jest bardzo pożądane przez ludzi żyjących inaczej. Codzienność sportowca przez analogię można łatwo przenieść na normalne życie. Cieszę się, że moje spojrzenie na świat otwiera innym oczy –zdradził sportowiec "Sportowym Faktom".

Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być w porządku. Człowiek sukcesu zachęca innych do podążania jego drogą. Sęk w tym, że, abstrahując od finansowych aspektów tego biznesu, wielu psychologów uznaje mowy motywacyjne za zwyczajnie szkodliwe.

W 2000 roku obszerny artykuł na ten temat napisali amerykańscy naukowcy – Mark Leary i Ray Baumeister. W czasopiśmie „Advances in Experimental Psychology” przekonywali, że mowy motywacyjne działają na słuchaczy jak kokaina.

Skąd tak radykalny osąd? Badacze tłumaczyli, że narkotyki pozwalają nam poczuć euforię bez konieczności wykonywania jakiejkolwiek pracy, oszukując w ten sposób nasz system nerwowy. - Dokładnie tak samo sztuczne pompowanie samooceny jest oszukiwaniem naturalnego mechanizmu socjometrycznego: człowiek myśli, że jest wartościowym członkiem społeczności – dowodzili. (nieco szersze omówienie po polsku można znaleźć na blogu Pawła Tkaczyka).

Wcześniej Baumeister został zresztą poproszony o zbadanie efektów mów motywacyjnych. Przegrzebał się przez 15 tys. prac na ten temat i doszedł do wniosku, że napompowana samoocena nijak nie przekłada się na konkretne efekty w pracy, związku czy ogólnie rzecz biorąc – poczucia zadowolenia z życia.

Inna sprawa, że motywacja jako taka również bywa krytykowana, jako „przereklamowana”. –Dzisiejsza gonitwa za motywacją to odzwierciedlenie dziecięcego marzenia, by robić tylko rzeczy, na które mamy ochotę – tłumaczył w rozmowie z INN:Poland psycholog Andrzej Śmiech. I radził, by zastąpić ją słowem „dyscyplina”.